poniedziałek, 19 grudnia 2016

Egzotycznie w domu [Misia]


Wybaczcie jakość. To pierwsze zdjęcie które zrobiłam w Brazylii w 2010 roku. Przedstawia orła, którego uszyła dla mnie na drogę Karo Koto. W tle widok z mojego pokoju w domu Clary w Sao Paulo.)

W wakacje po pierwszej klasie liceum za (ogromną dla nich kwotę) ponad 3000 zł rodzice kupili mi bilet lotniczy na obóz międzynarodowy w Finlandii. Płakałam na lotnisku i cały lot do Helsinek. Niby chciałam tam lecieć, ale kiedy to się faktycznie wydarzyło, potwornie się bałam rozstania z domem. Finlandia była na samym końcu świata i "gdyby coś poszło źle, może nigdy bym nie wróciła do siebie".

poniedziałek, 26 września 2016

Kirgiski rynek motoryzacyjny i rzucanie kozą do studni. [Franek]


Nie dojechaliśmy do Tamchy.
Kiedy zaczynam to pisać, siedzę w pociągu relacji Berlin-Warszawa. Chwilę temu pasażerka zapytała panią z obsługi, czy są tu gdzieś gniazdka.
- a gdzie tam proszę pani! Ten pociąg to jakaś pomyłka w ogóle jest. Ciagle coś się psuje, nie ma gniazdek, niczego nie ma, aż wstyd mi za to wszystko. Porażka po prostu. 
Koniec wakacji. Wracam z podróży poślubnej, swoją drogą bez żony.

Naprzeciwko mnie siedzi Azerka, która z mężem Niemcem mieszka w pięciogwiazdkowym hotelu w Warszawie. Mieszka, bo mąż ten hotel prowadzi. Ma mocno zaawansowanego raka, ale wygląda dobrze, uśmiecha się i rozmowa umila monotonną podróż. Wraca prosto z chemii (z Niemiec…) i kilka dni później spotkamy się z nią i jej mężem na kolacji. No, ale ja nie o tym miałem. Będzie w koniach, jeziorach i rzucaniu kozą. I o kirgiskich samochodach.

sobota, 10 września 2016

Z Altyn Arashan do jeziora Ala-Kol - wersja romantyczna, a po niej umiarkowanie rozważna [Misia]


Po półtora dnia wędrówki i mroźnej nocy w namiocie stoję na szczycie. Przede mną i za mną rozpościera się widok na łańcuchy gór, polodowcowe turkusowe jezioro, złote od słońca kamyki. Pogoda jest wymarzona - niebo czyste z wyjątkiem białych leciutkich chmurek. Uśmiecham się, ale wcale nie z powodu tego widoku. Uśmiecham się do środka. Postawiłam tysiące niepewnych kroków, żeby tu stanąć i jestem. Ale tak naprawdę to nie jest mi potrzebne do niczego poza scenografią do nowej profilówki dla Franka. Przypomniało mi się coś, co wiem od jakiegoś czasu. Ilekroć wchodzę długo pod górę, to całą drogę jestem u siebie.

sobota, 27 sierpnia 2016

Kirgistan, kobiety i burki [Franek]

Zachodni w Biszkeku
Popołudnie w Biszkejskim (takim z Biszkeku) M4. Za oknem podwórko, prawie takie samo jak na Korotyńskiego, gdzie mieszkaliśmy do 1992. Prawie, bo jednak dużo więcej drzew. Starsze dzieci grają w piłę, inne siedzą w piaskownicy czy na huśtawkach. Rodzice nie stoją nad nimi bez przerwy, ewentualnie pojawiają się żeby wytrzepać dywan, albo powiesić pranie w osiedlowej suszarni. Na świeżym powietrzu rzecz jasna. 
Klatka trochę śmierdzi, a mieszkanie jest dosyć proste, czyli prawdziwy powrót do przeszłości. Przyjechaliśmy do Kirgistanu żeby podziwiać przyrodę, chodzić po górach i spać pod namiotem. Na początek jednak, to mieszkanie jest naszym małym rajem, miękkim lądowaniem w zupełnie obcym kraju. 

sobota, 23 stycznia 2016

Pojechaliśmy do Belize [Misia]

Przypomniało mi się, że jakiś czas temu na Facebooku pojawiały się tabelki ze zdjęciami, zatytułowane na przykład „jestem instruktorem surfingu”, albo „jestem na stypendium w Rosji”. Tę sytuację ilustrował komplet nieautorskich, raczej wyszukanych gdzieś w internecie zdjęć, opatrzonych podpisami: „co moja mama myśli, że tam robię”, „co moja dziewczyna myśli, że tam robię”, „co społeczeństwo myśli, że tam robię” i wreszcie „co tak naprawdę tam robię”. 
Przypomniało mi się to pierwszego dnia, krótkiej wycieczki do Belize.

Co moi znajomi myślą, że tam robię

czwartek, 21 stycznia 2016

Meksykański Król Sprzedaży [Franek]


Chacaua, pierwszy stycznia. Wstajemy nie aż tak rano, żeby z naszej chatki na piasku pójść na nieodległą plażę. Kury dzióbią coś między nogami, psy już leniwe, bo świeci słońce, ptaki ciągle gadają, bo jeszcze niezbyt mocno. Na hamaku wisi Król Sprzedaży. Tego akurat jeszcze o nim nie wiemy. Póki co jest trochę mężem gospodyni, trochę dozorcą, trochę ojcem dzieciom. 
- Chcecie zobaczyć świecący plankton?
- No nawet chcemy
- To chodźcie dzisiaj, płynę z kumplami na lagunę. 
- hmm
- Będą też ptaki, piękne widoki.
- Dobra.
- 100 pesos od osoby.

wtorek, 19 stycznia 2016

Acatenango [Misia]

Bliżej równika mrok zapada szybciej. Zza gór nie widać już nawet poświaty słońca. Świeci za to cała Antigua. Migocze ozdobnymi lampkami na drzewach na rynku, dekoracjami świątecznymi, otwartymi na oścież drzwiami restauracji poukrywanych za ścianami przypominających fortece kolonialnych budynków. Jarzy się energooszczędnymi spiralnymi żarówkami ulicznych stoisk z kanapkami i tortillami. Na niebie co jakiś czas rozbłyskają tanie fajerwerki, wystrzeliwane raczej przez chęć spowodowanie huku niż widowiska. Miasto szykuje się do wieczornej celebracji życia, a my z Frankiem kładziemy się spać. Nieco sprawniej niż zwykle i z misją wypoczęcia „na zapas”. Jutro planujemy wejść na wulkan Acatenango.

Poprzedniego dnia spotkaliśmy w naszym hostelu kilka osób, które były na tej wycieczce. Dowiedzieliśmy się z ich pobieżnych relacji, że jest to wędrówka zorganizowana. Z przewodnikiem i nocnym kempingiem na wulkanie. Wszyscy podkreślali jak fizycznie wymagająca jest to wyprawa, jak strasznie zimno jest na szczycie i zarazem jak bardzo są zadowoleni, że się na te wszystkie niewygody zdecydowali. Okazało się też, że kilku długoterminowych lokatorów naszego hostelu ma nawet rytuał, który polega na tym, że około południa siadają z kawką (albo z piwkiem jeśli są siedemdziesięciosiedmioletnim Kanadyjczykiem w butach do koszykówki) i śmiechem witają wymęczonych wycieczką na wulkan.


czwartek, 7 stycznia 2016

Czerwone Byki wygrały z Neapolitańczykami [Franek]

Z Gwatemala City ruszyliśmy do Antiguy. Hostel Place to Stay, ten sam, w którym spędziłem wigilię osiem lat temu. W środku niezmiennie dość specyficzna klientela. Właściciel, Raul, miał za tydzień po raz pierwszy się żenić. O tyle wyjątkowe, że 50 lat skończył już jakiś czas temu. Gośćmi na weselu byli goście z hostelu (widzieliśmy to później na FB). Czyli, na przykład, Vernon. Emerytowany 77-letni stoczniowiec z Kanady. Każdy dzień zaczynał od piwa, z którym już później się nie rozstawał, miał dużo tatuaży i pinezek przyczepionych do koszulki z lat sześćdziesiątych, trzy raki (takie choroby) i, jak się okazało, sporo czasu mimo wszystko. Opowiadał np. jak miesiąc tego czasu (3 lata temu) spędził w Birmańskim więzieniu. Za zwiedzanie miejsc, które w Birmie są niezwiedzalne. Jak zaznacza, zrobił to z premedytacją.

Był też 45-letni Bruce, potentat rynku limuzyn z Pittsburga. Swoje imperium zaczął budować w wieku lat 19. Od zera, co podkreślał kilkakrotnie. W szczytowym okresie flota liczyła pięć sztuk. I to jakich! Tamtejsze drużyny hokeja i koszykówki wynajmowały limuzyny tylko od niego. Później rynek zaczął podupadać, więc kilka lat temu sprzedał wszystko i ruszył w trasę. Planuje założyć hostel gdzieś w szeroko rozumianej okolicy Gwatemali i Meksyku, ale póki co się rozgląda. 
Był przemiły, aczkolwiek dość zagadkowy, chłopak ze stwardnieniem rozsianym, jak się okazało świadek na ślubie. Był też pogodny i bardzo politycznie poprawny austriacki rehabilitant, który ciągle powtarzał, że wszystko jest w życiu możliwe i wszystko da się zrobić, a Ci powyżsi nie drążąc tematu, kulturalnie kiwali głowami.