czwartek, 26 października 2017

Wielka Wycieczka będzie jeszcze większa [część 7 - "pierwszy szturm baby blues" / Misia]

Jak widzicie i czytacie, przeżyłam to rodzenie przez operację i było nawet OK. Wydawać by się mogło, że to szczęśliwy koniec historii. Tak to sobie w każdym razie wyobrażałam będąc w ciąży. Mój strach i czarne myśli zatrzymały się i utknęły w punkcie "rodzenie". Nie przewidziałam żadnych innych problemów. Z perspektywy czasu polecam to podejście. O ile jest dla Was do zastosowania. Po co wymyślać trudności, których nie ma i być może nie będzie? Okazało się, że ja w sytuacji porodowej miałam dużo szczęścia! Ale nie starczyło go do końca pobytu w szpitalu. Trafił mi się poważny problem, z którym nie wiedziałam jak sobie poradzić. Nie mogłam nakarmić dziecka.

kilka godzin po opisanych przeze mnie zdarzeniach humorek wrócił dzięki odwiedzinom Mamy i Franka

piątek, 20 października 2017

Instarodzice i dlaczego mam nadzieję, że nimi dla Was nie będziemy [Misia]

Bywają dni, w których mam się za nie wiadomo kogo. Mądra jestem i ładna. Widzieliście mnie wtedy, bo właśnie w takim momencie cyknęłam sobie selfi. Bywają też takie, kiedy wszystko się sypie. Wyglądam jak jaszczur z kosmosu* i nie pamiętam tabliczki mnożenia. Takiej możecie mnie nie znać, bo bardzo się staram by nikogo znajomego w tym stanie nie spotkać. Z tego co zaobserwowałam, moje samopoczucie i samoocena nie zawsze mają proste przełożenie na cieszące, lub zasmucające fakty. Trochę to wynika z chaosu codzienności, na którą czuję, że mam umiarkowany wpływ. Ale trochę też winię swój styl życia. Albo nazwę to ładniej jak na okładce magazynu - winię swój lajfstajl!


godzinka pod opieką Taty ;)

niedziela, 15 października 2017

Wielka Wycieczka będzie jeszcze większa [część 6 - "urodziłam po ludzku" / Misia]

Kiedy okazało się, że już możemy jechać na oddziałpołożniczy przypomniało mi się, że to znaczy, że rozetną mi brzuch i być może „zabiorą gdzieś” dziecko. Kolana mi się trzęsły ze strachu, ale szłam przed siebie. Nie ma odwrotu. W nagrodę zobaczę synka! Byłam tak wdzięczna personelowi medycznemu, że „zgodzili” się mną zająć TERAZ. Starałam się okazać jak najmniej emocji i postępować zgodnie ze wskazówkami, żeby nie zrobić nikomu kłopotu.

Położna zaprowadziła Franka i mnie do ładnej i nowoczesnej sali, w której się rodzi. Czekaliśmy tam chwilę. Niestety nie w tym pomieszczeniu mieliśmy zobaczyć się pierwszy raz z Lwem. Nieokreślony czas oczekiwania na wieści z laboratorium, w którym badano moją krew spędziliśmy na telefonach do bliskich. Krótka, emocjonalna pogawędka na jeden temat „TO SIĘ DZIEJE!”. Wujek ginekolog zadzwonił dopytać, kto jest na dyżurze i zrobi cięcie. Okazało się, że jego znajoma z pracy z innego czasu i szpitala. Niedługo po jego telefonie przyszła się z nami przywitać. Przedstawiła się i z uśmiechem powiedziała, że zaraz widzimy się w sali operacyjnej. Kiedy wyszła (chyba) spokojnie przypomniałam Frankowi, że kiedy dadzą mu dziecko (w czasie w którym będą zszywać mi brzuch) ma koniecznie zdjąć koszulkę, rozebrać Lewka i przytulić go do skóry. Tak żeby mógł słuchać serca taty. To się nazywa kangurowanie. Nasza koleżanka Kasia napisała pracę dyplomową o tym jakie to ważne. Myśl o tym, że damy to synkowi była jakimś pocieszeniem w moim wielkim żalu, że nie będę mogła urodzić go naturalnie.

pierwsza doba Lwa

środa, 11 października 2017

Wielka Wycieczka będzie jeszcze większa [część 5 - "czy tak właśnie wygląda poród?" / Misia]

Prawie nie spałam całą noc, cały dzień i kolejną noc. Bolał mnie brzuch. To nie były skurcze, więc zgodnie ze wskazówkami ze szkoły rodzenia nie pozostawało nic innego niż cierpliwie czekać. Podobno złe samopoczucie może trwać tygodniami. Ale ja mogłam być spokojna, bo już za tydzień będę to miała z głowy.  W końcu jestem umówiona na tę okropną cesarkę!

Szesnaście godzin non stop oglądałam piąty, szósty i siódmy sezon idiotycznego serialu i jednocześnie grałam na telefonie w debilną grę w układanie kolorowych prostokątów. Taką, gdzie rządek ułożonych obok siebie klocków znika. Wszystko to raz na kanapie, raz na piłce, raz w wannie. Wypiłam hektolitr soku jabłkowego z wodą gazowaną. Wspominałam już, że cholernie bolał mnie brzuch? Było mi też cholernie gorąco. Lubię myśleć, że dzielnie znoszę ból, ale nikt nie patrzył, więc postękiwałam i popłakiwałam cichutko udając nawet przed sobą, że to z powodu tego co się działo w głupim serialu. Moje myśli ślizgały się pomiędzy zwrotami akcji w kiepskim scenariuszu, a znikającymi rzędami prostokątów. Jednak rozbijały się co jakiś czas o twarde przeczucie, że to co się dzieje z moim ciałem jest jakoś nienormalne. W szkole rodzenia mówili, że pierwsza faza porodu nie boli tak bardzo, jeśli kobieta się porusza. Skakałam na piłce, ćwiczyłam jogę z Sarą Beth z Youtuba, dalej nie czułam skurczów i wiecie co? To cholernie bolało. Zastanawiałam się czy nie jest może tak, że wszyscy się teraz źle czują i jest im cholernie gorąco, bo temperatura powietrza w Warszawie nawet w nocy trzyma się w okolicach 30 stopni. Może mi jest ciężej, bo jestem w dziewiątym miesiącu ciąży? Ciężko powiedzieć, pierwszy raz znalazłam się w tej sytuacji.


Po prawej na górze rekord ustanowiony w tamtej sesji 😎

wtorek, 10 października 2017

Wielka Wycieczka będzie jeszcze większa [część 4 - "zagmatwana ciążowa sytuacja i wybór szpitala" / Misia]

W moim wyobrażeniu i wedle mojego doświadczenia macierzyństwo to martwienie się. Jak już Wam pisałam tu zaczęło się w dniu, w którym dowiedziałam się, że jestem w ciąży. Czy jestem? Czy zarodek się utrzyma? Czy wszystkie ważne badania wyjdą dobrze? Czy dziecko rośnie? Czy nie za mało się rusza? Czy nie za dużo? Czy już jest głową do dołu? No właśnie… Lew jakoś nie chciał się obrócić. Dosłownie stawałam na głowie by zmienił pozycję na „startową” do porodu. Nie chciałam słyszeć o cesarce. Na szczęście na Youtubie jest trochę filmów o tym jakie ćwiczenia robić by „mały uparciuszek” przygotował pozycję do narodzin. Nie mogłam uwierzyć, że nie miałoby to się stać naturalnie. Wiem, że każdy boi się czegoś innego i że wiele dziewczyn wybiera cięcie. Wiem, że wiele próbuje rodzić, a potem i tak ma cesarkę. Ale tak mocno wierzyłam, że akurat mi się uda. Przecież to konkretnie dziecko jest małe, a ja silna! Poza tym bardziej niż bólu i komplikacji porodowych bałam się znieczulenia i noża na brzuchu. A już najgorsza była myśl o tym, że otumanionej lekami zabiorą mi dziecko z brzucha i zamiast je na nim położyć, zniknie mi z oczu. Zamiast uspokoić się po porodzie tuląc się do mnie będzie badane, ubierane, niesione gdzieś przez kogoś obcego. W końcu się udało! W okolicach trzydziestego-ósmego tygodnia synek fiknął!


piątek, 6 października 2017

Wielka Wycieczka będzie jeszcze większa [część 3 - "goście" / Misia]

Osiem lat temu dodała mnie do znajomych dziewczyna z Malezji. To było w czasach, kiedy Facebook nie służył mi do wymiany ogłoszeń o wynajmie mieszkań i publikacji postów w obronie demokracji. Chodziło przede wszystkim o kontakt z ludźmi, z którymi nie mogłam się spotkać na co dzień w Warszawie. Sporo się od tego czasu zmieniło (teraz już nawet z sąsiadami nie zdążam się  regularnie widywać - pozdrowienia kochana Gosiu!) ale drobniutka Es zawsze już "gdzieś tam" była. Zamieszkała w kąciku mojej świadomości. Raz komentowała moje zdjęcia, raz ja jej, aż na początku tego roku pierwszy raz wymieniłyśmy dłuższe maile. Es z przyjaciółką wybierały się w podróż po Europie i zapytały, czy uda nam się spotkać w Warszawie. Leżałam wtedy w łóżku w samym począteczku zagrożonej ciąży i podekscytowana zaprosiłam dziewczyny, by zatrzymały się u nas w domu. Dobrze jest mieć w perspektywie jakieś przyjemne plany i o ile posiadanie dziecka wydawało mi się jednym z tych zdarzeń, o tyle o porodzie wolałam nie myśleć. A tak się złożyło, że nasze Malezyjki chciały przyjechać dokładnie w dniu, w którym miał urodzić się Lew.

(od lewej Florence, Misia i Lew, Es, Franek, Tommy)