poniedziałek, 26 września 2016

Kirgiski rynek motoryzacyjny i rzucanie kozą do studni. [Franek]


Nie dojechaliśmy do Tamchy.
Kiedy zaczynam to pisać, siedzę w pociągu relacji Berlin-Warszawa. Chwilę temu pasażerka zapytała panią z obsługi, czy są tu gdzieś gniazdka.
- a gdzie tam proszę pani! Ten pociąg to jakaś pomyłka w ogóle jest. Ciagle coś się psuje, nie ma gniazdek, niczego nie ma, aż wstyd mi za to wszystko. Porażka po prostu. 
Koniec wakacji. Wracam z podróży poślubnej, swoją drogą bez żony.

Naprzeciwko mnie siedzi Azerka, która z mężem Niemcem mieszka w pięciogwiazdkowym hotelu w Warszawie. Mieszka, bo mąż ten hotel prowadzi. Ma mocno zaawansowanego raka, ale wygląda dobrze, uśmiecha się i rozmowa umila monotonną podróż. Wraca prosto z chemii (z Niemiec…) i kilka dni później spotkamy się z nią i jej mężem na kolacji. No, ale ja nie o tym miałem. Będzie w koniach, jeziorach i rzucaniu kozą. I o kirgiskich samochodach.

Jedną z wielu niesamowitych rzeczy w Kirgistanie są auta. Zhyldyz (dla przypomnienia, czyt. Dżyldys) to bardzo denerwowało, że wszyscy mają tyle aut i że te auta nie wiadomo po co takie wielkie. W Biszkeku rzeczywiście przepych motoryzacyjny kontrastuje z jego brakiem w sektorze mieszkaniowym. 


Z Misią tłumaczymy to sobie koczowniczymi tradycjami Kirgizów. BMW X5, Mercedesy G klasa i inne tego typu auta mkną po dziurawej jezdni i parkują przy nierównych chodnikach pod blokami pamiętającymi lata świetności Związku Radzieckiego. Im dalej od stolicy, tym auta jakby bardziej z second (albo raczej forth- i fifth-) handu. Mówią, że sprowadzają je z Niemiec, ale myślę, że po drodze jeżdżą jeszcze po kilka lat po Polsce, Ukrainie i Rosji. Poza miastami można spokojnie grać w grę „znajdź auto bez pękniętej przedniej szyby” i wyniki przypominają bardziej te z piłki nożnej, niż z koszykówki. 


Z Karakola przejechaliśmy do Czolpon-ata. Kurort nad przepięknym i nigdy-nie-zamarzającym jeziorem Issyk-Kul. Cieszy się podobno niezwykłą popularnością wśród Kazachów i Rosjan. I tak nieźle. Sypiące się, albo niedokończone budynki, niby-ekskluzywne restauracje i koszulki z Wladem Putinem w każdym sklepie. Nie bylibyśmy tu, gdyby nie dość spektakularne wydarzenie o nazwie World Nomad Games.To coś jakby igrzyska ludów koczowniczych, odbywają się drugi raz w historii i przyciągają zaskakująco wielu widzów i uczestników. Tutaj mogę w końcu zobaczyć prawdziwe rozgrywki w Kok Boru. 


To gra, w której dwie drużyny, po pięciu gości na koniu każda, próbują jak najwięcej razy wrzucić bezgłową, martwą kozę do studni przeciwnika. Poważnie, wygląda równie ciekawie jak brzmi. Ta koza jest naprawdę ciężka, trudno jest ją podnieść z ziemi jadąc konno i ciepnąć gdziekolwiek. Bardzo techniczny i widowiskowy sport.


Poza Kok Boru było występy kulturalne, Mass Wrestling (wyrywanie patyka z rąk przeciwnika) i inne zapasy. W pobliskiej wiosce Kyrchyn George Orły próbowały znaleźć swoich panów, psy dogonić zająca, a jeźdźcy trafić z łuku do tarczy siedząc na galopującym koniu. Ja nie byłem zawiedziony, Kirgistan wygrał wszystko, a żaden koń poważnie nie ucierpiał (czego nie można niestety powiedzieć o kozach i owcach).





Gry były wciągające, jednak po 2 dniach uznaliśmy, że pora ruszać dalej (impreza trwała w sumie 6 dni). W połowie drogi z Czołpon-ata do Kochkor złapaliśmy gumę. Nasz kierowca nie bardzo potrafił zmienić oponę, no i jak już byliśmy na dobrej drodze, to złamał mu się dosyć stary lewarek. Później zatrzymywaliśmy na drodze kolejne samochody, aż znaleźliśmy jakiś z działającym i pasującym lewarkiem. Chwilka się zeszła. Ponieważ wyszło na to, że znam się trochę na zmienianiu opony, on uznał mnie chyba za mechanika. Przez resztę drogi dopytywał się do czego służą jakieś tam kable i przyciski, a ja robiłem mądrą minę socjologa. 


Zniżki za przejazd i tak nie było, ale panie współpasażerki powiedziały Misi, że w sumie dobry materiał na męża.

Przerwałem na chwilę pisanie i przeczytałem wywiad Dominika z Adamem Bieleckim . Ten Dominik to umie pisać i rozmawiać, słowo Wam daję. Kiedyś będzie z niego Kapuściński albo innych Szygieł. Stosunkowo mało mnie interesuje himalaizm, ale to była wyjątkowo ciekawa lektura. Najbardziej podobało mi się takie stwierdzenie A.B; „Nie uważam, żeby himalaizm miał jakiś głęboki sens. Tak samo nie ma go żeglarstwo, chodzenie do parku. Życie samo w sobie nie ma głębokiego sensu. Każdy musi go nadać sam.”


Z Kochkoru, w ramach wycieczki o charakterze zorganizowanym, jedziemy w składzie Misia, ja i przewodnik Kuba na przełęcz, na której przesiadamy się na konie. Koni, pisząc krótko, żal. To znaczy żal tego Misi zwłaszcza, bo nasze nawet nieźle. Tutaj przerwę narrację. Więcej napisze Misia, albo ja następnym razem. Jutro jadę do malarni proszkowej w Katowicach i muszę znaleźć jakąś koszulę. 

Widok z konia, do przeczytania następnym razem


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz