czwartek, 7 stycznia 2016

Czerwone Byki wygrały z Neapolitańczykami [Franek]

Z Gwatemala City ruszyliśmy do Antiguy. Hostel Place to Stay, ten sam, w którym spędziłem wigilię osiem lat temu. W środku niezmiennie dość specyficzna klientela. Właściciel, Raul, miał za tydzień po raz pierwszy się żenić. O tyle wyjątkowe, że 50 lat skończył już jakiś czas temu. Gośćmi na weselu byli goście z hostelu (widzieliśmy to później na FB). Czyli, na przykład, Vernon. Emerytowany 77-letni stoczniowiec z Kanady. Każdy dzień zaczynał od piwa, z którym już później się nie rozstawał, miał dużo tatuaży i pinezek przyczepionych do koszulki z lat sześćdziesiątych, trzy raki (takie choroby) i, jak się okazało, sporo czasu mimo wszystko. Opowiadał np. jak miesiąc tego czasu (3 lata temu) spędził w Birmańskim więzieniu. Za zwiedzanie miejsc, które w Birmie są niezwiedzalne. Jak zaznacza, zrobił to z premedytacją.

Był też 45-letni Bruce, potentat rynku limuzyn z Pittsburga. Swoje imperium zaczął budować w wieku lat 19. Od zera, co podkreślał kilkakrotnie. W szczytowym okresie flota liczyła pięć sztuk. I to jakich! Tamtejsze drużyny hokeja i koszykówki wynajmowały limuzyny tylko od niego. Później rynek zaczął podupadać, więc kilka lat temu sprzedał wszystko i ruszył w trasę. Planuje założyć hostel gdzieś w szeroko rozumianej okolicy Gwatemali i Meksyku, ale póki co się rozgląda. 
Był przemiły, aczkolwiek dość zagadkowy, chłopak ze stwardnieniem rozsianym, jak się okazało świadek na ślubie. Był też pogodny i bardzo politycznie poprawny austriacki rehabilitant, który ciągle powtarzał, że wszystko jest w życiu możliwe i wszystko da się zrobić, a Ci powyżsi nie drążąc tematu, kulturalnie kiwali głowami. 
(Jeden z najmilszych lokatorów A Place to stay)

Spędziliśmy tam kilka dni, w tym czasie dwa razy zatrzęsła nam się ziemia pod nogami, weszliśmy na wygasły wulkan Acatenango i zjedliśmy kilka przepysznych steków. Misia już prawie skończyła opisywać wyprawę na górę, bo ta zasługuje na zupełnie osobny wpis. Sama Antigua to kolonialne miasteczko wpisane na listę zabytków UNESCO. Rewelacja i tyle, ja wracałem z przyjemnością a Misia zachwycona pierwszym wrażeniem.
Z Antiguy kilka godzin do przytulnego i spokojnego San Juan na jeziorem Atitlan. Okazało się ani przytulne ani spokojne, więc rano czym prędzej przejechaliśmy do pobliskiego San Pedro, tam gdzie uczyłem się hiszpańskiego w 2008.

To zupełnie inne San Pedro niż to, o którym ostatniej nocy śniła Madonna. Położone nad pięknym jeziorem, aktywnie przyczyniające się do zanieczyszczania tegoż, rozrosłe, napęczniałe, bez żadnego planu i pomysłu zabudowy, idzie raczej w złym kierunku. Przyjeżdża się tutaj z dwóch, zazwyczaj rozłącznych powodów. Brać narkotyki, albo uczyć się hiszpańskiego. My wybraliśmy to drugie, ale oba stronnictwa są podobne liczebnością. Owocuje to dość kolorowym tłumem. Z jednej strony zorganizowani, uporządkowani podróżnicy z Europy, Stanów i Azji, którzy chcą poznać kulturę i język odwiedzanego kraju, z drugiej podróżnicy z Europy, Azji i obu Ameryk, z koralikami we włosach i na handel, dziwnymi instrumentami, dredami, matami do jogi i opowieściami o tym, jak nie chcą żyć w takim (trudno powiedzieć jakim dokładnie) społeczeństwie.  

San Pedro
Nauczycielka Misi była najprawdziwszą Indianką Tzutujil, która w związku z kurczeniem się rynku kursów językowych, planowała otworzyć biznes sprzedaży soków owocowych na ulicy. Skończyła uniwersytet w Xeli (Quetzaltenango) i ubolewała nad tym, że Indianie wstydzą się swojego pochodzenia. W autobusie z San Pedro na uczelnię wiele spośród jej koleżanek przebierało się ze strojów indiańskich w zachodnie, ale nie ona. Była z tego dumna, choć nauczyciele na uniwersytecie mówili, że jest śmieszna. My jej z Misią kibicowaliśmy. 
Szkoła z widokiem na typowe San Pedro. Misia siedzi po lewej za choinką.
Moim nauczycielem był Juan Wilson. Dość sceptyczny względem w zasadzie wszystkiego co gwatemalskie, chciałby legalnie żyć i pracować w USA. Rozmawialiśmy sporo o rzeczach ważkich, jak sens życia, historia Europy i Ameryk, imperializm i kolonializm. Dla równowagi uczyłem się czytając przygody Jorge el Curioso czyli Małpki Dżordż. Za swój największy sukces uważam jednak to, że udało mi się wytłumaczyć mu po hiszpańsku jak i dlaczego  przedmuchuje się uszy nurkując. Od dziecka chciał łowić raki (takie zwierzęta) w jeziorze, ale nigdy nie mógł zanurzyć się głębiej niż kilka metrów. 

Ostatniego dnia poszedłem na rano, bo Juan Wilson o 13 grał mecz na stadionie. Brzmiało poważnie, więc zapytałem ile jest drużyn w, mimo wszystko, niewielkim San Pedro. Ponad 40. Juan Wilson gra w Czerwonych Bykach, ale musieli wziąć niebieskie koszulki, bo Neapolitańczycy (tj. oponenci) mieli tylko czerwone. Sprawa się komplikuje, bo w Neapolitańczykach gra trzech młodszych braci mojego nauczyciela. Głupio byłoby przegrać, a mimę miał nie aż tak pewną siebie. Przy okazji nowego roku napisałem do niego w sprawie wyniku. „Oczywiście, że Czerwone Byki”.

Z San Pedro ruszyliśmy do Xeli (czyli Quetzaltenango), drugiego największego miasta Gwatemali. Zdecydowanie mniejsze niż pierwsze, spokojne, dość przyjemne i chłodne. Prawie 2400 m n.p.m. Z okazji Wigilii poszliśmy do kina na "El Despertar de la Fuerza" i zjadłem żurek (z torebki, przywieziony z kraju). Misia się ze mnie śmieje, że żurek nie ma nic wspólnego z Gwiazdką. Nie zważam na to. Grzybową i barszcz zdarzy się człowiekowi zjeść na dalekim zachodzie, żurku juz nigdzie. A ja bardzo lubię żurek i kojarzy mi się z Polską jak żadna inna zupa. 


Z Xeli ruszyliśmy do Meksyku. Począwszy od granicy jedzenie było bardziej doprawione, samochody mniej zapchane a drogi zdecydowanie lepsze. Na takiej drodze człowiek szybko utwierdza się w przekonaniu, że Gwatemala to kraj trzeciego świata. Ledwie dwa miesiące wcześniej przylecieliśmy przecież z Niemiec do Meksyku i widać było wyraźnie, że Meksyk ma jeszcze sporo do nadrobienia. Teraz tutaj czujemy jak na „zachodzie”. Mimo wszystko, Gwatemalę niezmiennie polecam i niebawem napiszę z jakich powodów konkretnie.  
Zdjęcia z Gwatemali na FB Wielkia Wycieczka

2 komentarze:

  1. Nie wiedziałem, że w tej Gwatemali raki żyją na głębokości paru metrów!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Te co żyły płyciej pewnie skrzętnie wyzbierali ;)

      Usuń