niedziela, 9 sierpnia 2015

Historia jednego skaleczenia (czyli dlaczego siedzimy w domu)

Skaleczyłem się. Na czubku lewego łokcia, rozcięcie na centymetr, niepozorne. Przemyć, plasterek, zapominamy o sprawie. 
Samo skaleczenie to jednak nie pełen obraz sytuacji. Tego dnia tarzałem się też sporo. W bagnie, błocie, rzece, żwirze… W pracy, ale przyznam, że nie bez przyjemności. I też 4 lipca 2015 to był nieprzyzwoicie ciepły dzień, w Świętokrzyskiem przynajmniej.


Noc gorączkowa, ręka spuchnięta. Rano ratownicy patrzą na rękę, co akurat pod nią (ręką) byli, i bez cienia wątpliwości w głosie;
- Do chirurga.
- Do chirurga?!
- Do chirurga.
- Tutaj gdzieś, w Ostrowcu?
- Lepiej może w Warszawie, skoro stamtąd jesteś.
Wsiadamy, jedziemy. Ciepło bardzo, cienia nie było, ani wahania, ani na dworze.

Banacha szpital 
Swoje trzeba odsiedzieć, izba przyjęć, gorączka na przemian atakuje i odpuszcza. Powoli dociera do mnie, że to się może nie skończyć wodą utlenioną, plasterkiem i pigułką. Chirurg zdejmuje opatrunek nie-taki-jak-powinien-być, łapie za rękę, wyciska z niej sporo obrzydlistwa i pyta ile z tym chodziłem.  
- Od wczoraj, minęło 26 godzin.
Minę ma sceptyczną, w jego oczach widzę, że wygląda mu tu bardziej na kilka dni. Kilka chłodniejszych może…

- Kiedy Pan ostatnio jadł i pił?
- Godzinę temu (przemilczałem, że dwa czizy i colę).
- Za pięć godzin operacja
- Operacja?!
- Operacja.