Przypomniało mi się, że jakiś czas temu na Facebooku pojawiały się tabelki ze zdjęciami, zatytułowane na przykład „jestem instruktorem surfingu”, albo „jestem na stypendium w Rosji”. Tę sytuację ilustrował komplet nieautorskich, raczej wyszukanych gdzieś w internecie zdjęć, opatrzonych podpisami: „co moja mama myśli, że tam robię”, „co moja dziewczyna myśli, że tam robię”, „co społeczeństwo myśli, że tam robię” i wreszcie „co tak naprawdę tam robię”.
Przypomniało mi się to pierwszego dnia, krótkiej wycieczki do Belize.
Co moi znajomi myślą, że tam robię
Wysiedliśmy z chickenbusa w środku Belize City. Miasto na pierwszy rzut zaspanego oka wyglądało jakby zbudowali je z kartonu dosyć utalentowani uczniowe podstawówki, a potem zrujnowali, posprejowali i opletli drutem kolczastym dosyć zdenerwowani gimnazjaliści. W tej scenerii po krzywych, dziurawych i brudnych ulicach nonszalancko przechadzały się światowej klasy modelki, nikomu nie znani raperzy, wszystkim znani menele i całe mnóstwo dzieci w szkolnych mundurkach. Poczuliśmy się odrobinę onieśmieleni tym spotkaniem. Złapaliśmy, więc niespodziewanie drogą taryfę, która podwiozła nas do nieładnego hotelu ogrodzonego 2,5 metrowym zbrojonym parkanem. Hotel prowadziła rodzina z Bangladeszu, reprezentowana przez nieuśmiechniętą i niekoniecznie mówiącą po angielsku recepcjonistkę. Po godzinie drzemki i 15 minutach oglądania nieprawdopodobnie dziwacznej belizyjskiej stacji telewizyjnej, wyposażeni w niewielką kwotę, którą planowaliśmy przeznaczyć na pralnię i śniadanie, wyruszyliśmy na spacer. Nie wzięliśmy ze sobą aparatu. Baliśmy się napadu. Po kilku krokach okazało się, że jesteśmy na planie teledysku grupy Major Lazer. No dobra nie byliśmy, ale wszystko wyglądało tak że spokojnie moglibyśmy być.
Co moja mama myśli, że tam robię
Godzinę później z przyczyn niewyjaśnianych dla Davida Duchovnego i Agentki Scully, Scherlocka Holmes’a i Inspektora Gadżeta, wsiadaliśmy do rozpadającej się taksówki zjaranego jak borsuk Rastafarianina Winforda. Oficjalnie (za początkowo absurdalną, a po krótkich negocjacjach niewygórowaną) stawkę mieliśmy przez godzinę objechać tą taksówką miasto w celach krajoznawczych. W praktyce już po 20 minutach (centrum nie jest duże) siedzieliśmy w ulubionym lokalu Winforda. Była to drewniana chata nad kanałkiem, z podłogą klepiskiem rozpadającymi się prowizorycznymi ławkami z drewna i podrapanym przez wściekłego diabła stołem do bilardu. W chacie siedziało z piwkami kilka zdziwionych naszym widokiem osób. Te osoby nie miały zbyt wielu zębów i być może dlatego nie uśmiechnęły się szeroko na nasz widok. Człowiek, który siedział najbliżej nas nie miał zębów w ogóle. Miał za to dready i wyglądał na uzależnionego od heroiny i już po kilku chwilach przyjaznej wymiany zdań i coraz śmielszych uśmiechów ujrzeliśmy jego dziąsła w całej okazałości. Dobrze, że szybko się zanietrzeźwiliśmy. Inaczej pewnie byśmy umarli ze strachu, a tak - świetnie się bawiliśmy.
Po przejażdżce pełnej przygód i spotkań zaaranżowanych przez Winforda zapłaciliśmy (tak jak się umówiliśmy) za jedną godzinę wycieczki, a nadprogramowe pięć dostaliśmy gratis. Tuż przed snem rozmawialiśmy na tarasie z osiemdziesięcioletnim Kanadyjczykiem, ojcem pięciorga dzieci, profesjonalnym cieślą, trawionym przez raka na którego nie pomaga już chemia. W Belize był na pierwszych zagranicznych wakacjach w życiu. Przespaliśmy noc w naszym brzydkim bangladeskim hotelu.
Co społeczeństwo myśli, że tam robię
Następnego dnia popłynęliśmy szybką łódką na Caye Caulker. To „caye" to po naszemu bajkowa wysepka na turkusowym morzu, która z bliska i z daleka wygląda jak w katalogu biura podróży. Na szybkiej łódce było mnóstwo amerykanów, którzy do szybkiej łódki przesiedli się z pontonu, który przywiózł ich z ogromnego Cruisera. Zabawni ci Amerykanie. Lubią sobie pływać łódkami.
Na wysepce zapisaliśmy się na snorkling. Na naszej bazie był spory napis „szanujemy morskie życie i nie dokarmiamy dzikich zwierząt”. Napis ten okazał się nieprawdą, ale dzięki tej zbrodni przeciw naturze widzieliśmy całe mnóstwo żółwi, niedużych rekinów i płaszczek.
Co tak naprawdę tu robię
Jeszcze chwilę mi zajmie zastanawianie się nad tym, co tak naprawdę tam robiłam. Co to jest za miejsce to Belize…
Genialny wpis!!! Mój osobisty bonus: około 20 sekundy filmu Belize Vice wydawało mi się, że Francja powtarza do Ciebie: „Co Ty tam kręcisz, ha?“ i trochę się zawiodłem, że chyba to nie on...
OdpowiedzUsuńDzięki Mateo! :D Franek, trochę złapał kreolskiego, ale to jednak Winford tam nawija o kręceniu ;)
UsuńCzym się przywabia płaszczkę ... sardynką?
OdpowiedzUsuńSkąd tak dobrze wiesz, co ja myślę, co ty tam robisz????? M ma rację - świetny wpis :)
OdpowiedzUsuń:)!! ;)
UsuńDopiero przeczytałam i tak, zgadzam się że świetny!
OdpowiedzUsuńOjej przegapiłam miły komentarz! Ale w sumie fajnie, bo jeszcze dłużej jest mi miło :)! Dziękuję!
UsuńOjej przegapiłam miły komentarz! Ale w sumie fajnie, bo jeszcze dłużej jest mi miło :)! Dziękuję!
Usuń