Jak widzicie i czytacie, przeżyłam to rodzenie przez operację i było nawet OK.
Wydawać by się mogło, że to szczęśliwy koniec historii. Tak to sobie w każdym
razie wyobrażałam będąc w ciąży. Mój strach i czarne myśli zatrzymały się i
utknęły w punkcie "rodzenie". Nie przewidziałam żadnych innych problemów. Z
perspektywy czasu polecam to podejście. O ile jest dla Was do zastosowania. Po
co wymyślać trudności, których nie ma i być może nie będzie? Okazało się, że ja
w sytuacji porodowej miałam dużo szczęścia! Ale nie starczyło go do końca
pobytu w szpitalu. Trafił mi się poważny problem, z którym nie wiedziałam jak sobie
poradzić. Nie mogłam nakarmić dziecka.
kilka godzin po opisanych przeze mnie zdarzeniach humorek wrócił dzięki odwiedzinom Mamy i Franka |
W sali pooperacyjnej spędziłam
dwie wspaniałe godziny z Frankiem i zaspanym, nowonarodzonym Lewkiem. Młodziutka,
przemiła i delikatna położna pomagała mi przystawić synka do piersi. Kładła go
na mnie i on sobie spokojnie leżał. Jeszcze kilka godzin byłam tak znieczulona,
że nie mogłam poruszać niczym poniżej linii piersi. Nie wolno mi było też podnosić
głowy (pod groźbą popunkcyjnego bólu tejże). Ciągle o tym zapominałam i łapałam
się przerażona „w pół podniesienia”. Chciałam jeszcze bardziej, mocniej i
intensywniej popatrzeć na dziecko! Położna wyciskała kropelki „siary” z moich
brodawek i nakładała Lewską główkę na moją pierś. Spijał kropelki, ale nie ssał.
W ogóle mnie to nie martwiło. Położna była spokojna, a ja pamiętałam ze szkoły
rodzenia, że żołądek maleństwa jest wielkości oliwki. Myślałam, że te kropelki
wystarczą.
Po ośmiu godzinach od operacji
miałam spróbować wstać. Z pomocą położnej podniosłam się powolutku, ale mocno zakręciło
mi się w głowie. Pani anestezjolog zadecydowała, że powinnam poleżeć w sali
pooperacyjnej jeszcze kolejne dwie godziny. W końcu prawie o północy
przewieziono mnie na wózku inwalidzkim, a Lewka w łóżeczku na kółkach do
pokoju, w którym spały nasze nowe współlokatorki.
Maleńka córeczka drugiej mamy
budziła się z płaczem wiele razy tej nocy. Leżała prawie cały czas przy piersi.
Lew z kolei cały ten czas spał. Biłam się z myślami, czy nie powinnam go w nocy
przytulać? Bałam się usnąć z nim w łóżku, bo z bólu nie byłam w stanie przyjąć pozycji,
w której uważałam, że on byłby bezpieczny, a ja byłabym w stanie zasnąć. Zawinęłam
go więc w bambusowy otulacz i ułożyłam w plastykowym szpitalnym łóżeczku. Przysunęłam
je najbliżej jak to możliwe do mojego łóżka. Kiedy się budziłam nachylałam się
by sprawdzać, czy maluch oddycha. W ogóle nie płakał. Spróbowałam sama go
przystawiać do piersi, ale odchylał głowę i nie otwierał małej buzi. Jakby nie
chciał jeść. Nie zmartwiło mnie to. Zafiksowałam się na oddechu. Słyszałam, że
noworodki zapominają oddychać. Nie słyszałam by któryś zmarł z głodu w
szpitalu.
O szóstej, albo siódmej rano
przyszła położna.
- Pani Przeradzka myła się Pani?
Wyskoczyłam z łóżka jak oparzona.
Rana na brzuchu na********* jak (kiedyś!) mój brat w „World of warcraft”.
- Jeszcze nie! Już pędzę!
Zgięta z bólu w pół wyciągnęłam z
torby kosmetyczkę, swoją piękną koszulę porodową i obejrzałam Lewka, czy leży
bezpiecznie w swoim łóżeczku. „Popędziłam” (w tempie żółwia i pokracznie jak
quasimodo) pod prysznic. Pod nim rozmyślałam nerwowo o tym, że muszę umyć pocesarkową
ranę. A tak potwornie bałam się jej dotknąć. Potem wściekłam się na siebie, że
tak „dałam się zapędzić” swojemu brakowi asertywności pod prysznic ot tak, w jednej chwili. Przecież już niedługo przyjdzie do szpitala moja Mama, a potem Franek.
Mogłabym umyć się wtedy i ktoś pilnowałby Lwa w trakcie mojej nieobecności. Zdenerwowana
starałam się myć możliwe szybko i bezgłośnie, by móc usłyszeć płacz synka. Ale
dalej był cichutko.
Kiedy wróciłam położne musiały
zważyć dzieci. W tym celu miałam rozebrać Lwa do naga, położyć na wadze tetrową
pieluszkę, a na niej zaspane dziecko. Cała ta akcja strasznie go zdenerwowała i
pierwszy raz od czasu gdy wyciągnęli go z brzucha popłakał się. Początkowo było
to cichutkie kwilenie, które w kilka sekund zmieniło się w potworny,
rozpaczliwy krzyk. Mała bródka drgała. Niezdarnymi trzęsącymi się rękami uniosłam
go i swoim nowym, pokracznym chodem przemieściłam z wagi do łóżeczka. Tam chciałam
założyć mu pieluszkę i ubranie. Nie przestawał płakać. Mówiłam do niego możliwie
spokojnie i delikatnie. Powolutku ubierałam. Robiłam to beznadziejnie. W gardle
zaczęła mi narastać gula. Jak uspokaja się takie małe dziecko? Muszę się
trzymać! Przyszli lekarze na obchód. Synek wył wniebogłosy i wywijał maleńkimi
kończynami utrudniając zapakowanie w pidżamkę.
- Czyje to są rzeczy? – Zapytała bez
„dzień dobry” jedna z kobiet w kitlu – wskazując stopą moje torby
- Moje – odpowiedziałam odwracając
głowę od Lewka, a rękami próbując go dalej ubrać
- Proszę to posprzątać! Dobrze?! –
powiedziała nieco podniesionym głosem – TO nam bardzo utrudnia pracę!
Natychmiast spróbowałam nogą
przesunąć torbę pod łóżko, nie przestając walczyć z napami stroju synka.
Obydwie akcje zakończyły się niepowodzeniem.
- Jak skończy pani ubierać
dziecko, to proszę się położyć. Musimy obejrzeć ranę. - powiedział łagodnym
tonem jeden z lekarzy.
Lew potwornie płakał. Skończyłam go
ubierać, ale nie wiedziałam co robić. Kłaść się jak kazali? Tulić go? Jak go
uspokoić? Jak się uspokoić? Popłakałam się. Gorące łzy płynęły mi po czerwonych
ze wstydu policzkach. Bałam się odwrócić głowę do tłumku lekarzy. Nie mogłam
sobie pozwolić na to, by zobaczyli moją twarz. Jestem idiotką! Jestem żałosna!
Nie umiem ubrać dziecka! Nie umiem go uspokoić!
- Pani Michalino. Co się dzieje? –
zapytała podejrzanie wesołym głosem jedna z lekarek za moimi plecami
- Nieee moooggę nakkarmić dzieckka
– wyszlochałam jedyny racjonalny w moim przekonaniu powód takiej histerii. Choć
wcale nie to mnie martwiło (jeszcze). Stałam cały czas tyłem do wszystkich i
wycierałam łzy i gluty w swoje własne ramię. W rozbieganych myślach biczowałam
się za to, że w dwóch pełnych rzeczy torbach nie ma nawet jednej, malutkiej
paczki chusteczek do nosa.
- Położę na stole ankietę dla pani.
O samopoczuciu po porodzie! – zaszczebiotała słodko ta pani co zatroskała się o
to co się ze mną dzieje.
Nagle Lew zamilkł i zasnął.
Położyłam się z trudem na łóżku. Obejrzeli ranę. Wszystko było dobrze.
- Pani wie, żeby nie dotykać
podpaski, a potem dziecka, tak? – zapytała ni z tego ni z owego ta kobieta co
kazała mi posprzątać torby – tam są groźne bakterie, które mogą zabić dziecko!
Mogę zabić dziecko?! Czy wyglądam
na brudaskę?! Czy wyglądam na kretynkę?! Tym razem wybuchnęłam gwałtownym
płaczem nie zważając na publiczność. Kilkoro lekarzy patrzyło bezradnie, jak
leżę przed nimi na łóżku z podniesioną koszulą i odsłoniętymi siatkowymi gaciami,
dziurą w brzuchu i ryczę w chórze z noworodkami z głębi oddziału.
- Ojej! Widzę, że musimy się
spotkać na sesję jeden do jednego – powiedziała przymilnym głosem ta pani od
ankiety.
- Proszę pani…proszę się nie
martwić. – powiedział miękkim głosem lekarz – Pani X pomoże pani z karmieniem –
wskazał na kobietę od toreb przeszkadzających im w pracy i zabijania swojego
nowonarodzonego dziecka bronią biologiczną z podpaski.
- a z Panią Y może się pani
podzielić tymi trudnymi połogowymi emocjami – chodziło o tę wesołą od ankiety.
Wyszli. Modliłam się żeby Panie X
i Y nie wróciły mi pomagać. Moje modły zostały wysłuchane…nie wróciły „po mnie”
przez następne 24h. Ku mojej wielkiej uldze wkrótce przyszli za to Franek i moja
Mama.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz