sobota, 10 września 2016

Z Altyn Arashan do jeziora Ala-Kol - wersja romantyczna, a po niej umiarkowanie rozważna [Misia]


Po półtora dnia wędrówki i mroźnej nocy w namiocie stoję na szczycie. Przede mną i za mną rozpościera się widok na łańcuchy gór, polodowcowe turkusowe jezioro, złote od słońca kamyki. Pogoda jest wymarzona - niebo czyste z wyjątkiem białych leciutkich chmurek. Uśmiecham się, ale wcale nie z powodu tego widoku. Uśmiecham się do środka. Postawiłam tysiące niepewnych kroków, żeby tu stanąć i jestem. Ale tak naprawdę to nie jest mi potrzebne do niczego poza scenografią do nowej profilówki dla Franka. Przypomniało mi się coś, co wiem od jakiegoś czasu. Ilekroć wchodzę długo pod górę, to całą drogę jestem u siebie.


To banalny wniosek, ale dobrze żebym to zapisała. Przypominajcie mi o tym, kiedy znów będę miała wątpliwości, czy jestem w stanie zrobić coś podobnego. Wejść na inną górę, zrobić ogromny catering, albo zaprojektować skomplikowaną rzecz. Ilekroć stoję u podnóża góry nie pamiętam ile mogę w sobie znaleźć siły. Na dole jestem przerażona tym co mnie czeka. Na dole przypuszczam, że w ogóle nie jestem w stanie przejść takiego dystansu. Aby przekonać siebie samą żeby w ogóle ruszyć mówię sobie, że jak będzie źle to zawrócę. A potem idę powoli krok za krokiem. Bywa ciężko, ale do tej pory za każdym razem doszłam tam gdzie planowałam. Sama kieruję kroki i myśli w wybranym kierunku. I w tej wolności jest to, co nazwałabym radością życia.

Kończąc ten pamiętnik nastoletniej księżniczki powiem Wam po prostu, że wyjazdy i wysiłek fizyczny to (przynajmniej w moim przypadku) jedyna metoda by nabrać dystansu do warszawskich i domowych spraw. Troski szybko mnie odnajdują w kawiarniach, na plaży, przetartym przez ratrak stoku i w samolocie. Czekam, aż duchowo podrosnę i znajdę ten sam spokój w bezruchu. Ale póki co opornie przyswajam tę pierwszą lekcję ;). W Biszkeku przeglądam więc kolejne promocje na bilety przekonana, że moje szczęście póki co leży nie tyle za siedmioma górami, ale na szlaku na nie.


Jeżeli nie wyrzygaliście się sobie na klawiaturę, po moich poprzednich wynurzeniach to działają Wam komputery i możecie przeczytać jak wygląda trek z Altyn Arashan do Ala-Kol z bliższej ziemi perspektywy.

Z Biszkeku (o którym napisał już trochę Franek), nad wielkie i słone Jezioro Issyk-Kol zabiera nas „marszrutka”. Maleńki zdezelowany busik, który rusza kiedy ma tylu pasażerów ile miejsc. To wielki komfort podróży w porównaniu do gwatemalskich colectivo. One ruszają, kiedy z całą pewnością nie da się już wcisnąć następnych kilku osób na kolana już posadzonych, ani jednej klatki z kurczakami, ani worka z kukurydzą więcej niż to co już upchano pod sufit. A tu jest nawet miejsce na nogi. Nad głową na wielkim ekranie leci kirgiski film dla znudzonych, lub rządnych kulturowych odkryć podróżnych. Koszt przejazdu to w optymistycznej wersji 300 kirgiskich som (przelicznik na polskie złotówki to jesienią 2016 roku – iloczyn dla dzielnika 16.5).

Planujemy pojechać do miejscowości Tamchy, gdzie odpoczywa się na plaży. To ze względu na mnie, bo jak zwykle na początku wakacji jestem zmęczona jak pies i przeziębiona. Niestety kierowca zapomina, o tym gdzie chcieliśmy wysiąść.

Otwiera drzwi w miejscowości Cholpon Ata czyli w ruskim „Władku” Kirgistanu i mówi „estrańce nara”. Orientując się, co się wydarzyło, postanawiamy zmienić plany i jechać do końca trasy czyli do Karakol. To miejscowość, z której można zorganizować wycieczki w góry. Dojeżdżamy w nocy i udaje nam się znaleźć miejsce tylko w różanym ogrodzie hostelu „Yak tours”, urządzonego w starej daczy. Rozbijamy namiot. Gospodarz - czarujący, powolny i chronicznie upojony (choć chyba wcale nie pijany) pan, pokazuje nam miejsce do biwakowania i łazienkę. Kiedy kładę się spać ubrana we wszystko co przy sobie mam, mam też nadzieję, że ta łazienka mi się nie przyśni.

Następny upalny dzień spędzamy wędrując po miasteczku, rozmawiając z innymi wczasowiczami na kawie, odwiedzając zoo i stadion. Wszystko tu wygląda jak rok 96 w Chojnicach. Zdaje mi się, że byłam w 96 w Chojnicach.* Zdaje mi się, że wszystko tam było wtedy spokojne, wyblakłe i zakurzone. Tej nocy śpimy w daczy. Trafił nam się boski pokój carski. Czyli z pianinem, lustrem, biureczkiem, dziewięcioma dywanami, dwoma welurowymi tapczanami i widokiem na jabłonie. (nocleg w namiocie kosztował nas 100 Som, a w pokoju carycy Katarzyny 700)


Popołudniu kolejnego dnia jedziemy marszrutką do miejsca gdzie zaczyna się trek do Altyn Arashan, „kurortu” z którego można wyruszyć na 3,4,5,6,?-dniowe trasy górskich wędrówek.
Idziemy 15 kilometrów tylko odrobinę pod górę, do osiedla składającego się z kilku maleńkich blaszanych domków i kilkunastu jurt. Wybieramy taką dla nowożeńców - ma prawdziwe małżeńskie łoże, co trafia się w naszej podróży poślubnej niezwykle rzadko. (Koszt noclegu i śniadania to koło 400 som + 250 som za wieczorny obiad. Wyjściowo zaproponowano nam 500 + 300, ale Franek wynegocjował zniżkę używając przekonywującego argumentu o trudnej i wzruszającej sytuacji ekonomicznej polskich młodych małżeństw).

Następnego dnia wędrujemy po górze powyżej obozu. Potem rozmawiamy z poznaną w stołówkowym namiocie artystką Magdą. Wspólnie jemy przygotowane przez gospodarzy zupy mleczne. Kąpiemy się też w gorących źródłach (liczni świadkowie potwierdzą, że Franek obiecywał mi tę rozrywkę w Kościelisku od mniej więcej 4 lat). Jedno z nich jest obudowane w betonową wannę w kształcie ust żabki…zaczarowanej królewny sądząc po koronie :).

Trzeciego dnia ruszamy w góry, gdzie czekają nas przepiękne widoki i dwie potwornie zimne noce w namiocie. Tu jest zupełnie tak jak w Tatrach, tylko góry są wyższe i nie ma ludzi. Jeśli chodzi o lajfstajl, tego rodzaju wycieczki są ziszczeniem marzeń z dzieciństwa. Jak wejdziesz na 4000 m.n.p.m to żadna mama nie każde ci się umyć przed snem, ani nie zabroni jeść snickersów na śniadanie, obiad i kolacje. Tak zrobiliśmy, poza tym że ugotowaliśmy jeszcze na kuchence wodę na chińską zupkę Franka i przyprawione glutaminianem sodu ziemniaki dla mnie.


Ta wyprawa w naszej czterodniowej wersji jest wymagająca fizycznie, ale realna dla każdego kto jest w miarę sprawny fizycznie i ma dość ciepłych ubrań przy sobie by przetrwać nocny mróz. Dowodem na to nich będzie fakt, że na trasie spotkaliśmy niemieckich emerytów i kilka parek, które różniło od nas tylko francuskie obywatelstwo.

Po jeziorze zobaczyliśmy jeszcze wodospad i obydwoje wściekliśmy się na kosmiczny syf jaki pozostawili po sobie podróżni w wyznaczonym na obozowisko miejscu nad jeziorem.
Zmęczeni i głodni dotarliśmy czwartego dnia do Karakol i po prysznicu u Dziadka, poszliśmy do jedynej miłej maleńkiej kawiarenki, w której wprawdzie nie ma nic smacznego, ale jest przemiła pani właścicielka, harcujący kot i wifi.

Decydujemy, że następnego dnia pojedziemy marszrutką nad jezioro. I że tym razem dopilnujemy kierowcy by zatrzymał się w Tamchy.


* Franek mówi, że był w 98 i potwierdza.

3 komentarze:

  1. Misia Mistrz!!!! Miejsca, w których najbardziej się zaśmiałem to (oczywiście) to o wyrzyganiu na klawiaturę oraz "Kiedy kładę się spać ubrana we wszystko co przy sobie mam, mam też nadzieję, że ta łazienka mi się nie przyśni."

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki Mateo :) !! Coś starałam się zdziałać w departamencie żartu, skoro zdecydowałam się dręczyć czytelników sentymentalnymi przemyśleniami.

      Usuń
  2. Bardzo ciekawy artykuł. Jestem pod wielkim wrażeniem.

    OdpowiedzUsuń