Po półtora dnia wędrówki i mroźnej nocy w namiocie stoję na
szczycie. Przede mną i za mną rozpościera się widok na łańcuchy gór,
polodowcowe turkusowe jezioro, złote od słońca kamyki. Pogoda jest wymarzona -
niebo czyste z wyjątkiem białych leciutkich chmurek. Uśmiecham się, ale wcale
nie z powodu tego widoku. Uśmiecham się do środka. Postawiłam tysiące
niepewnych kroków, żeby tu stanąć i jestem. Ale tak naprawdę to nie jest mi
potrzebne do niczego poza scenografią do nowej profilówki dla Franka. Przypomniało
mi się coś, co wiem od jakiegoś czasu. Ilekroć wchodzę długo pod górę, to całą
drogę jestem u siebie.
To banalny wniosek, ale dobrze żebym to zapisała.
Przypominajcie mi o tym, kiedy znów będę miała wątpliwości, czy jestem w stanie
zrobić coś podobnego. Wejść na inną górę, zrobić ogromny catering, albo zaprojektować
skomplikowaną rzecz. Ilekroć stoję u podnóża góry nie pamiętam ile mogę w sobie
znaleźć siły. Na dole jestem przerażona tym co mnie czeka. Na dole
przypuszczam, że w ogóle nie jestem w stanie przejść takiego dystansu. Aby przekonać
siebie samą żeby w ogóle ruszyć mówię sobie, że jak będzie źle to zawrócę. A
potem idę powoli krok za krokiem. Bywa ciężko, ale do tej pory za każdym razem
doszłam tam gdzie planowałam. Sama kieruję kroki i myśli w wybranym kierunku. I
w tej wolności jest to, co nazwałabym radością życia.
Kończąc ten pamiętnik nastoletniej księżniczki powiem Wam po prostu, że wyjazdy i wysiłek
fizyczny to (przynajmniej w moim przypadku) jedyna metoda by nabrać dystansu do
warszawskich i domowych spraw. Troski szybko mnie odnajdują w kawiarniach, na
plaży, przetartym przez ratrak stoku i w samolocie. Czekam, aż duchowo podrosnę
i znajdę ten sam spokój w bezruchu. Ale póki co opornie przyswajam tę pierwszą lekcję
;). W Biszkeku przeglądam więc kolejne promocje na bilety przekonana, że moje
szczęście póki co leży nie tyle za siedmioma górami, ale na szlaku na nie.
Jeżeli nie wyrzygaliście się sobie na klawiaturę, po moich
poprzednich wynurzeniach to działają Wam komputery i możecie przeczytać jak
wygląda trek z Altyn Arashan do Ala-Kol z bliższej ziemi perspektywy.
Z Biszkeku (o którym napisał już trochę Franek), nad wielkie
i słone Jezioro Issyk-Kol zabiera nas „marszrutka”. Maleńki zdezelowany busik,
który rusza kiedy ma tylu pasażerów ile miejsc. To wielki komfort podróży w
porównaniu do gwatemalskich colectivo. One ruszają, kiedy z całą pewnością nie
da się już wcisnąć następnych kilku osób na kolana już posadzonych, ani jednej
klatki z kurczakami, ani worka z kukurydzą więcej niż to co już upchano pod
sufit. A tu jest nawet miejsce na nogi. Nad głową na wielkim ekranie leci
kirgiski film dla znudzonych, lub rządnych kulturowych odkryć podróżnych. Koszt
przejazdu to w optymistycznej wersji 300 kirgiskich som (przelicznik na polskie
złotówki to jesienią 2016 roku – iloczyn dla dzielnika 16.5).
Planujemy pojechać do miejscowości Tamchy, gdzie odpoczywa
się na plaży. To ze względu na mnie, bo jak zwykle na początku wakacji jestem
zmęczona jak pies i przeziębiona. Niestety kierowca zapomina, o tym gdzie
chcieliśmy wysiąść.
Otwiera drzwi w miejscowości Cholpon Ata czyli w ruskim
„Władku” Kirgistanu i mówi „estrańce nara”. Orientując się, co się wydarzyło,
postanawiamy zmienić plany i jechać do końca trasy czyli do Karakol. To
miejscowość, z której można zorganizować wycieczki w góry. Dojeżdżamy w nocy i
udaje nam się znaleźć miejsce tylko w różanym ogrodzie hostelu „Yak tours”, urządzonego
w starej daczy. Rozbijamy namiot. Gospodarz - czarujący, powolny i chronicznie
upojony (choć chyba wcale nie pijany) pan, pokazuje nam miejsce do biwakowania
i łazienkę. Kiedy kładę się spać ubrana we wszystko co przy sobie mam, mam też
nadzieję, że ta łazienka mi się nie przyśni.
Następny upalny dzień spędzamy wędrując po miasteczku,
rozmawiając z innymi wczasowiczami na kawie, odwiedzając zoo i stadion.
Wszystko tu wygląda jak rok 96 w Chojnicach. Zdaje mi się, że byłam w 96 w
Chojnicach.* Zdaje mi się, że wszystko
tam było wtedy spokojne, wyblakłe i zakurzone. Tej nocy śpimy w daczy. Trafił
nam się boski pokój carski. Czyli z pianinem, lustrem, biureczkiem,
dziewięcioma dywanami, dwoma welurowymi tapczanami i widokiem na jabłonie. (nocleg
w namiocie kosztował nas 100 Som, a w pokoju carycy Katarzyny 700)
Popołudniu kolejnego dnia jedziemy marszrutką do miejsca
gdzie zaczyna się trek do Altyn Arashan, „kurortu” z którego można wyruszyć na
3,4,5,6,?-dniowe trasy górskich wędrówek.
Idziemy 15 kilometrów tylko odrobinę pod górę, do osiedla
składającego się z kilku maleńkich blaszanych domków i kilkunastu jurt.
Wybieramy taką dla nowożeńców - ma prawdziwe małżeńskie łoże, co trafia się w
naszej podróży poślubnej niezwykle rzadko. (Koszt noclegu i śniadania to koło
400 som + 250 som za wieczorny obiad. Wyjściowo zaproponowano nam 500 + 300,
ale Franek wynegocjował zniżkę używając przekonywującego argumentu o trudnej i
wzruszającej sytuacji ekonomicznej polskich młodych małżeństw).
Następnego dnia wędrujemy po górze powyżej obozu. Potem rozmawiamy
z poznaną w stołówkowym namiocie artystką Magdą. Wspólnie jemy przygotowane
przez gospodarzy zupy mleczne. Kąpiemy się też w gorących źródłach (liczni świadkowie potwierdzą, że Franek obiecywał mi tę rozrywkę w Kościelisku od mniej więcej 4 lat). Jedno z nich jest obudowane w
betonową wannę w kształcie ust żabki…zaczarowanej królewny sądząc po koronie :).
Trzeciego dnia ruszamy w góry, gdzie czekają nas przepiękne
widoki i dwie potwornie zimne noce w namiocie. Tu jest zupełnie tak jak w
Tatrach, tylko góry są wyższe i nie ma ludzi. Jeśli chodzi o lajfstajl, tego
rodzaju wycieczki są ziszczeniem marzeń z dzieciństwa. Jak wejdziesz na 4000
m.n.p.m to żadna mama nie każde ci się umyć przed snem, ani nie zabroni jeść snickersów
na śniadanie, obiad i kolacje. Tak zrobiliśmy, poza tym że ugotowaliśmy jeszcze
na kuchence wodę na chińską zupkę Franka i przyprawione glutaminianem sodu
ziemniaki dla mnie.
Ta wyprawa w naszej czterodniowej wersji jest wymagająca
fizycznie, ale realna dla każdego kto jest w miarę sprawny fizycznie i ma dość
ciepłych ubrań przy sobie by przetrwać nocny mróz. Dowodem na to nich będzie
fakt, że na trasie spotkaliśmy niemieckich emerytów i kilka parek, które
różniło od nas tylko francuskie obywatelstwo.
Po jeziorze zobaczyliśmy jeszcze wodospad i obydwoje wściekliśmy
się na kosmiczny syf jaki pozostawili po sobie podróżni w wyznaczonym na
obozowisko miejscu nad jeziorem.
Zmęczeni i głodni dotarliśmy czwartego dnia do Karakol i po
prysznicu u Dziadka, poszliśmy do jedynej miłej maleńkiej kawiarenki, w której
wprawdzie nie ma nic smacznego, ale jest przemiła pani właścicielka, harcujący
kot i wifi.
Decydujemy, że następnego dnia pojedziemy marszrutką nad
jezioro. I że tym razem dopilnujemy kierowcy by zatrzymał się w Tamchy.
* Franek mówi, że był w 98 i potwierdza.
Misia Mistrz!!!! Miejsca, w których najbardziej się zaśmiałem to (oczywiście) to o wyrzyganiu na klawiaturę oraz "Kiedy kładę się spać ubrana we wszystko co przy sobie mam, mam też nadzieję, że ta łazienka mi się nie przyśni."
OdpowiedzUsuńDzięki Mateo :) !! Coś starałam się zdziałać w departamencie żartu, skoro zdecydowałam się dręczyć czytelników sentymentalnymi przemyśleniami.
UsuńBardzo ciekawy artykuł. Jestem pod wielkim wrażeniem.
OdpowiedzUsuń