niedziela, 13 grudnia 2015

Wyssany z palca życiorys gwatemalski [Franek]

Agua, Fuego y sol czyli wulkany Woda, eksplodujący Ogień i wschód słońca. Widok ze szczytu Acatenango. 
Jest fenomenalnie! Kilka dni temu byliśmy na wulkanie Acatenango i widoki z niego, w połączeniu z  czterema tysiącami m. n.p.m. zapierały dech w piersi dosłownie i w przenośni. Tym razem jednak nie o tym. Misia postawiła mnie pod ścianą. Napisała świetny wpis o latynoamerykańskiej schizofreni i, zgodnie z naszą ideą pisania o zbliżonych rzeczach, powiniennem się jakoś do niego odnieść. Ale ciężko mi, bo po pierwsze nie napiszę tego lepiej, a po drugie jest to coś, z czym jestem już porządnie oswojony i chyba brak mi świeżego spojrzenia. W sumie w Ameryce Łacińskiej spędziłem ponad rok, odwiedzając jedenaście (czyli ok. ⅔) państw z regionu. Ktoś bardzo ładnie napisał w komentarzach, że podróżując po Ameryce Łacińskiej można z łatwością zrozumieć skąd się wziął komunizm. Dokładnie, zresztą zrozumieć można nie tylko komunizm, ale i prawicowość, lewicowość, religijność, ateizm, liberalizm i to wszystko bardzo często przejaskrawione, wręcz karykaturalne. Ameryka Południowa i Środkowa to kraina eksperymentów społecznych i politycznych. Wybierając sobie odpowiednio czas i miejsce, można zobaczyć na przykład co by było gdyby w Polsce;

- dalej był komunizm
- przez dwadzieścia lat rządził Korwin Mikke czy Wojciech Cejrowski (brrr)
- prezydentem został ktoś w podobie Kuronia (Urugwaj)
- Prywatyzacjom z lat 90-tych nie byłoby końca (Boliwia przed Evo Moralesem)
itp, itd.
O ewolucji (świato)poglądów, ich umiejscowieniu w czasie i przestrzeni fenomenalną, moim zdaniem, książkę napisał Ladislau Dowbor. "Rozbitą Mozaikę" polecam każdemu, a zwłaszcza ludziom młodszym ode mnie (sam przeczytałem w Brazylii, jak miałem 22 lata i to było i tak o kilka lat za późno). Władysława, byłego doradcę ekonomicznego w rządzie Brazylii miałem przyjemność poznać i czego jak czego, ale życiowego doświadczenia nie można mu odmówić. Książka jest dostępna legalnie w internecie, po Polsku i całkowicie za darmo, więc wymówki się skończyły. Pierwsza część, ta życiorysowa to jedno mile spędzone popołudnie, także naprawdę warto. Pobiera się stąd.

To mój drugi pobyt w Gwatemalii, kraju który za pierwszym razem zrobił na mnie olbrzymie wrażenie, a przede wszystkim był wielką niespodzianką. Niespodzianką dlatego, że jest duży (16 milionów mieszkańców), piękny i ciekawy, a ja w zasadzie nic o nim wcześniej nie wiedziałem. Tym razem zaciągnąłem tu Misię i z przyjemnością mogę napisać, że oboje jesteśmy zachwyceni. Z drugiej strony, to miejsce nie ma w sobie za wiele z raju, podróżuje się dość ciężko, je rzeczy wyjątkowo przeciętne i czesto ogląda bardzo smutne obrazki. Żeby jakoś to opisać i przybliżyć mieszkańcom odległego kraju bocianów i kaszy gryczanej z kefirem wymyśliłem życiorys gwatemalski. Zbudowany na podstawie tego, co tu widzieliśmy, czytaliśmy, słyszeliśmy. Zmyślony od początku do końca. Choć oparty na faktach.

ŻYCIORYS GWATEMALSKI

Juan Pablo urodził się w 1980 roku w zbitej z desek i blachy falistej chatce, w okolicy Chisec, w rodzinie Majów Q’eqchi’(czyt. kekczi). Nie jakichś mieszańców udawańców, tylko najprawdziwszych Majów, tych od kalendarzy, piłki nożnej i końców świata.  Czwarty z rodzeństwa miał nieco łatwiej. Starszy brat pomagał ojcu na roli, siostra matce w handlu i wyplataniu tkanin. Druga siostra zmarła w dzieciństwie. Niedomagała na zdrowiu, a takiej nie sposób się odnaleźć w miejscu, gdzie przez pół roku pada w zasadzie bez przerwy, a suche ubrania w tym czasie są równie częste, co wypłaty pomocy socjalnej. Juan Pablo ma jeszcze jednego, młodszego brata, który bardzo się na niego ogląda. Ojciec mówi po hiszpańsku i nawet trochę po angielsku. Wujek mieszka w Stanach i pracuje na budowie u Meksykanów. Ojciec był tam kilka razy, więc się nauczył. Raz jechał po Arizonie z przednią szybą uderzoną przez kamień. Zatrzymała go policja, sprawdziła dokumenty i  skończyło się deportacją. Później tata zatrudniał się na budowach w Gwatemala City.
W chatce młodego Juana Pabla jest bieżąca (choć nie żeby ciepła) woda. Doprawadził ją kiedyś chillijski inżynier, za pieniądze jakiejś amerykańskiej misji. Misja czuła się trochę winna za 30 lat wojny domowej nakręcanej przez United Fruit Company. To taki koncern, którego banany kupuje cały świat. W zamian za wojnę misje kopały studnie, budowały kościoły i uczyły angielskiego. W okolicy Chisec walki były swego czasu wyjątkowo brutalne, dość napisać że Juan Pablo powinien mieć jeszcze dzisięcioro wujków i stryjków, a ostało się tylko dwóch, pracujących w USA. Wojna skończyła się w 1996, ale przypominają o niej bezimienne groby na pobliskim wzgórzu i broń pozostała w wielu drewnianych chatkach z dachami z blachy falistej.

Mama i starsze rodzeństwo Juana nigdy nie nauczyło się mówić po hiszpańsku. Niby było w szkole, ale na szkołę dzieciom nie specjalnie starczyło czasu, pieniędzy i, zwłaszcza w przypadku brata, zapału. Brat marzył, żeby zostać piłkarzem, więc każdą wolną chwilę spędzał na boisku. Tutaj złapał świetną formę, bo piłka na aucie turlała się 100 metrów w dół, w stronę rzeki, i trzeba było naprawdę szybko biegać. Teraz forma przydaje się na polach kawy, truskawek i kukurydzy, a brat gra w piłkę już tylko w niedzielę.
Juan Pablo chodził do szkoły i o dziwo to lubił. Nauczył się zupełnie przyzwoicie hiszpańskiego i nawet trochę angielskiego, na kursach przy kościele zielonoświątkowców. Mama co tydzień go tam ciągała, bo w Pana Boga i lepsze życie w niebie wierzy bardzo. Co tydzień nie skąpi w kościele ofiary, bo nauczyli ją tam, że najważniejsze to dawać i dawać hojnie. Do dziś na kanale 27-ym przypomina o tym niejaki dr Andres Panasiuk. Juan Pablo do tego akurat nigdy się nie przekonał.
Za nastolatka zaczął jeździć na targ w Chisec, sprzedawać tkaniny, kurczaki, jajka i truskawki. Potrafił się dogadać i liczyć, więc był do tego najlepiej przygotowany z całej rodziny.
Chisec to był wielki świat. Samochody z Sayacche do Coban przejeżdżały tędy bez przerwy, w sklepach były fajerwerki i chińskie koszulki drużyn piłkarskich z całego świata. Ba, trafiali się nawet turyści z zagranicy. Własnie w Coban Juan Pablo pierwszy raz na żywo zobaczył kobietę z blond włosami. Na żywo, bo w chatce z desek i blachy falistej mieli telewizor (kupiony za pieniądze z USA) i w nim widział już niejeden amerykański film. Ta dziewczyna wyglądała dokładnie tak, jak gwiazdy na filmach, bo była młoda, miała blond włosy i dość gładką, jasną skórę na twarzy. Była też o głowę wyższa od niego.
Juan Pablo zazdrościł chłopakom z Chisec. Mieli betonowe, ogrodzone boisko do piłki i kosza, więc nie trzeba było biegać do rzeki. Niektórzy prowadzili rodzinne stoiska z churrasco, za pięć złotych sprzedawali smażone ścięgna krowy w habanero zatrzymującym się tu kierowcom. Ale tak najbardziej, to Juan zazdrościł chłopakom z minibusów, tym którzy naganiali pasażerów, liczyli pieniądze i codziennie jeździli do Coban i z powrotem. Kiedy miał szesnaście lat powiedział rodzicom, że chce pracować w takim busie. Młodszy brat już dorósł do jeżdżenia na targ i sprzedawania jajek, kurczaków i truskawek, więc matka się zgodziła. Praca na samochodzie to była dla chłopaka szansa.
Juan Pablo zaczął jeździć pickupem z Raulem, kolegą taty z wojska. Naganiał jak mało kto, na pakę potrafił załadować lekko piętnaście osób z bagażami. Wygodnie nie było, ale pieniądz się zgadzał i Raul był z Juana Pablo zadowolony. Dowiedział się jak, że podczas tankowania zawsze trzeba trochę rozhuśtać samochód, i że pieniądze zbiera się zanim pasażerowie wysiądą, bo później to już się nie połapiesz. Poznał innych Majów, którzy mówili w niezrozumiałych dla niego językach. Podobno tych języków jest prawie trzydzieści.
Z czasem Raul pokazał mu też jak się prowadzi. Po roku namalowali na samochodzie płomienie, zamontowali kolorowe światła i dobudowali wokół paki metalową kratę. Zrobiło się trochę bezpieczniej, a i kilkoro dodatkowych dzieci udawało się upchnąć na górze. Jeździli okragły rok do Coban i z powrotem. Czasem drogę zalewało, czasem zasypywały ją kamienie, ale zwrotów pieniędzy nigdy nie było.
Za zarobione na pickupie pieniądze Juan Pablo kupił duży plastikowy zbiornik na wodę, który  z pomocą Johna, religijnego inżyniera z Kanady, zamontowali i podłączyli na dachu chatki zbitej z desek i blachy falistej. Zresztą w tym czasie ojciec z bratem budowali już obok dom z cegły i kamienia, z osobną łazienką i prysznicem. Babci dokuczał reumatyzm, mama też trochę niedomagała w porze mokrej, więc sprawa stała się priorytetowa. Wybudowali jedno piętro, ale w dachu zostały pręty zbrojeniowe. Kiedyś może wybudują drugie. Poza tym, za niedokończony dom płaci się znacznie mniejszy podatek. Lokalna społeczność (comunidad) zrzuciła się na prąd do wioski, Juan Pablo zamontował na dachu baterię słoneczną (której zakup pomogli organizować misjonarze kościoła uniwersalnego). Nastały czasy ciepłej (choć okazjonalnie) wody.
W Coban Juan Pablo zrobił prawo jazdy i poszedł do wieczorowego liceum. Tam po raz pierwszy dowiedział się, że Majowie tacy jak on wieleset lat temu zbudowali wielką cywilizację i potężne miasta. Niby coś o tym wspominała babcia, ale Juan Pablo nigdy nie rozumiał do końca o co babci chodziło. Nie mniej szanował ją bardzo. W szkole powiedzieli, że 200 kilometrów od jego chatki z drewna i blachy falistej było miasto Tikal, w którym żyło 60 tysięcy ludzi w czasach, gdy najeżdżany przez wikingów Londyn zamieszkiwało "ledwie" 10 tysięcy osób.
Wtedy Juan Pablo zrozumiał, że musi mierzyć wysoko. Postanowił kupić duży amerykański autobus szkolny, którym będzie woził ludzi po całej Gwatemali. Tak czy siak z pomagania Raulowi już wyrósł, na jego miejsce przyszli młodsi chłopcy, którzy upychali i naganiali pasażerów bez żadnych skrupułów, tak jak Juan Pablo jeszcze kilka lat wcześniej.
Po szkole w Coban Juan Pablo mówił już zupełnie płynnie po hiszpańsku, znał historię i rozumiał sporo z polityki. Poznał tam Esperanzę, też Majankę Q’eqchi’, z innej wioski nieopodal Chisec. Podobnie jak on ambitną i rozgarniętą. Wzięli ślub w kościele Uniwersalnym, mama była bardzo zadowolona. Esperanza pracowała w sklepie  ubraniami w centrum handlowym Maria Magdalena. Razem z Juanem Pablem choć raz w miesiącu do kina i marzyli, żeby kiedyś pojechać do USA i zobaczyć Statuę Wolności.
Widząc jego zaradność i determinację rodzina pomogła wpłacić pierwszą ratę za najprawdziwszy amerykański autobus szkolny. Rocznik 92, stan prawie idealny. Był rok 2010, Juan Pablo zaczął jeździć z Coban do Gwatemala City. Zaszedł wyżej, niż ktokolwiek z jego wioski, był panem i władcą swojego busa, miał pistolet i drewnianą pałkę pod siedzeniem. Zatrudnił brata, żeby naganiał ludzi i zbierał pieniądze, tata pomagał mu serwisować maszynę, po roku odłożyli dość pieniędzy, żeby ją przemalować tak, jak Juan Pablo sobie wymarzył.
Co miesiąc musiał płacić ratę za autobus i haracz gwatemalskim przestępcom. Nie było łatwo, ale przez pierwsze dwa lata jakoś dawał radę. Później Esperanza zaszła w trzecią ciążę, haracz urósł, a klientów zrobiło się jakby mniej. Zmienił trasę na Antigua-Gwatemala, ale wygrywały małe busiki, do których udawało się upchnąć nawet po 25 osób, a haracze były znacznie mniejsze.


Zgadał się z chłopakami z innych chickenbusów, żeby zbuntować się przeciwko mafi i płacić trochę mniej. Szukał pomocy na policji, ale ta nie była sprawą zainteresowana. Chroniła bogate dzielnice Gwatemala City, karała kierowców chickenbusów za jeżdżenie z nielegalną bronią i zostawiała ich samym sobie w walce z gangsterami.
 Miesiąc po "haraczowym buncie" w autobusie Francisca, kolegi Juana Pabla, wybuchła bomba. Francisco i dwunastu pasażerów zginęło, kilku innym urwało nogi i ręce. Juan Pablo sprzedał busa z dużą stratą i zamiast tego zatrudnił się w Coban w firmie, która wozi turystów do Lanquin. Pomógł mu w tym podstawowy angielski, którego nauczył się od misjonarzy i ogladając filmy z internetu.
Teraz Esperanza zajmuje się dziećmi, mieszka w Coban za pieniądze, które przywozi Juan Pablo i te wysyłane przez rodzinę z USA. Z mamą przebywającą tam nielegalnie nie widziała się od 10 lat, bo nie może dostać wizy. Pozostaje Skype, na którym wnuki rosną jak na drożdżach. W kraju poprawia się bardzo powoli. W tegorocznych wyborach głosowali na telewizyjnego komika, Jimmiego Moralesa. Jego hasłem kampanii było"Ani złodziej, ani skorumpowany". Gdyby choć tyle było prawdą, to byłby najlepszym prezydentem od dawna. Ku zaskoczeniu wszystkich Jimmy wygrał, a jego poprzednik Otto Perez Molina trafił do więzienia w związku z wielkim skandalem korupcyjnym.  Zaczyna rządzić w styczniu, ludzie są dosyć ciekawi co z tego wyjdzie. Juan Pablo nie ma wielkich oczekiwań, za dużo już w życiu widział. Co poza tym? Juan Pablo uśmiecha się całkiem sporo, żyje mu się ciężko, ale cieszy się z tego, co ma. Mama i Esperanza zaciagają go od czasu do czasu na procesje, ale on najbardziej lubi palenie diabła na początku grudnia. W Antigule diabeł pali się nawet na kilkanaście metrów do nieba, widział w wiadomościach. Śmieci wyrzuca tam gdzie stoi, bo robią tak wszyscy dookoła. Mijanych kierowców, samochody, pieszych i psy zawsze pozdrawia i ostrzega klaksonem, bez przerwy wymusza pierwszeństwo i sprawia mu to przyjemność. Niedawno razem z Esperanzą po raz pierwszy odwiedzili Tikal, wczesniej zabrał ją swoim busem do Semuc Champey. Juan Pablo zapisał się na kurs przewodników. Jego angielski jest coraz lepszy, a potężna cywilizacja Majów, poznana w szkole wieczorowej w Coban, nie przestała go fascynować. 

1 komentarz:

  1. Super, można sobie wyrobić wyobrażenie! Największy uśmiech mimo woli po tym zdaniu: "Do dziś na kanale 27-ym przypomina o tym niejaki dr Andres Panasiuk."

    OdpowiedzUsuń