wtorek, 19 stycznia 2016

Acatenango [Misia]

Bliżej równika mrok zapada szybciej. Zza gór nie widać już nawet poświaty słońca. Świeci za to cała Antigua. Migocze ozdobnymi lampkami na drzewach na rynku, dekoracjami świątecznymi, otwartymi na oścież drzwiami restauracji poukrywanych za ścianami przypominających fortece kolonialnych budynków. Jarzy się energooszczędnymi spiralnymi żarówkami ulicznych stoisk z kanapkami i tortillami. Na niebie co jakiś czas rozbłyskają tanie fajerwerki, wystrzeliwane raczej przez chęć spowodowanie huku niż widowiska. Miasto szykuje się do wieczornej celebracji życia, a my z Frankiem kładziemy się spać. Nieco sprawniej niż zwykle i z misją wypoczęcia „na zapas”. Jutro planujemy wejść na wulkan Acatenango.

Poprzedniego dnia spotkaliśmy w naszym hostelu kilka osób, które były na tej wycieczce. Dowiedzieliśmy się z ich pobieżnych relacji, że jest to wędrówka zorganizowana. Z przewodnikiem i nocnym kempingiem na wulkanie. Wszyscy podkreślali jak fizycznie wymagająca jest to wyprawa, jak strasznie zimno jest na szczycie i zarazem jak bardzo są zadowoleni, że się na te wszystkie niewygody zdecydowali. Okazało się też, że kilku długoterminowych lokatorów naszego hostelu ma nawet rytuał, który polega na tym, że około południa siadają z kawką (albo z piwkiem jeśli są siedemdziesięciosiedmioletnim Kanadyjczykiem w butach do koszykówki) i śmiechem witają wymęczonych wycieczką na wulkan.



Nie mogę zasnąć, a przecież jutro muszę być w formie. Jak zwykle w podobnych sytuacjach zastanawiam się jak to się w ogóle stało, że znalazłam się w Ameryce Centralnej, z kurtką z gore-texu w plecaku i planem wspinania się na wulkan. Przecież jak się lepiej zastanowię, to tak najbardziej lubię gotować i jeść zupę. Ta myśl zderza się ze wspomnieniem sprzed półgodziny, w którym Franek czyta w internecie recenzje tej wyprawy, które dla mnie brzmią mniej więcej tak: "jestem komandosem w sile wieku, a na tej górze prawie wyrzygałem płuca", albo "ja też jestem komandosem i zgadzam się z przedmówcą". Jeszcze jedną obawą jest choroba wysokościowa Franka. Zanim się poznaliśmy nawet nie słyszałam o istnieniu takiej przypadłości, więc spieszę z wytłumaczeniem. Polega na tym, że nawet jak się jest w świetnej formie i być może z zawodu jest się komandosem, to z powodu przewyższenia doświadcza się dolegliwości fizycznych: bólu i zawrotów głowy, często prołącznych z wymiotami. Tego nie da się wyleczyć. Jedynym remedium jest zejście z gór i przeniesienie się gdzieś niżej.

Nagle jest ranek i trzeba do plecaków z ciepłymi ubraniami i śpiworami dopakować po 3 litry wody na głowę i w moim bezglutenowym przypadku własny prowiant w postaci bananów, jabłek, kukurydzianych tortilli i tuńczyka w puszce. Wsiadamy do busika, którym ruchem pijanego konika szachowego przemieszczamy się po mieście zbierając grupę 14 osób, które wraz z nami chcą wejść na szczyt Acatenango. Okazuje się, że nasi współtowarzysze są mniej więcej w naszym wieku i w znakomitej większości nie są przygotowani na wyprawę nawet w połowie tak dobrze jak my. Nie mają ciepłych ubrań, wody, ani śladu formy (nawet takiej dopracowywanej dorywczo bieganiem dookoła parku na Kabatach, albo noszeniem tygodniowych zakupów w wielkich ikeowskich torbach). Patrzę na nich zachwycona jakby byli żywymi dowodami na to, że ta wycieczka nie może być taka trudna.


Po dwóch i pół godzinie podchodzenia pod górę jestem z siebie bardzo zadowolona. Pogoda jest piękna, widoki, bajkowe, trek niełatwy, ale bez przesady. Po drodze rozmawiałam sobie z kilkoma towarzyszami wyprawy i obserwowałam rozbrykanego i uśmiechniętego Franka, który przodował w towarzystwie, zaoferował nawet przejęcie pewnej ilości bagażu od jednej ze zmęczonych dziewczyn. W tym stanie ducha rozkładamy się na przerwie, która jak ogłasza przewodnik jest w połowie drogi. 

Siadamy na kilka minut w ciągu których szybko okazuje się, że część z nas w tym Franek i ja mamy chwilę by zorientować się jak bardzo kręci nam się w głowach. Uczucie przypomina początek grypy. Niepokojący stan osłabienia. Łykamy, więc lekarstwa na chorobę lokomocyjną, które nabyliśmy poprzedniego dnia w aptece, w której doradzono nam je na objawy choroby wysokościowej. Ruszamy dalej i choć lekarstwa przynoszą w jakimś stopniu ulgę wędrówka staje się sporo trudniejsza. Wielką rekompensatą są widoki. Na tym etapie wyprawy cały czas pada na nas popiół. Prosto z nieba jak ciepły, szary śnieg. Sypie na drzewa, kosówkę i trawę. Krajobraz wygląda tak jakby pogłoski o apokalipsie na Ziemi w niewielkim stopniu dotarły do raju. Coraz ciężej jest się tymi cudownościami cieszyć, bo oddech staje się krótki i ściąga myśli do środka obolałej głowy i w kierunku kołaczącego serca. Ostatnie dwadzieścia minut prawie sześciogodzinnej wędrówki jest udręką. Jednak w komplecie docieramy do obozu, gdzie kilka innych grup rozbiło już namioty. Od szczytu Acatenango dzieli nas jeszcze dystans szacowany na około półgodziny ciężkiej wędrówki bez plecaków. Ale to już zadanie na jutro.




Teraz czas na odpoczynek. Przewodnicy rozkładają namioty, a my ubieramy się w kolejne warstwy ubrań. Jest naprawdę okrutnie zimno. Podchodziliśmy z innej (bezpiecznej) strony, ale teraz naprzeciw obozu widzimy wulkan Fuego, nad którym niewinnie unosi się błękitno - szara chmurka dymu. Wtem wulkan wybucha z hukiem, wyrzucając szare kamyki i wydmuchując w niebo większą i kłębistą chmurę czarnego dymu. Nie jestem w stanie opisać jak bardzo zaskakuje mnie ten widok.

Kiedy wspinaliśmy się pod górę słyszałam odległe eksplozje i zbierałam na głowie i ramionach kolejne warstwy wulkanicznego pyłu, jednak po miesiącu spędzonym w kraju w którym codziennie (tak, codziennie!) ktoś rzuca petardy i wystrzeliwuje fajerwerki zupełnie zobojętniałam na huk. Wiedziałam, że idziemy na wulkan i że nigdy wcześniej nie widziałam niczego podobnego nawet z daleka, jednak kiedy zobaczyłam to na żywo zapomniałam jak bardzo jestem zmęczona. Z zachwytu.



Noc przebiegła nadspodziewanie dobrze. Było zimno, ale bez przesady. Głowa bolała, ale do wytrzymania. Jednak kilka osób czuło się zdecydowanie gorzej i nie zdecydowało się by o 5 rano atakować szczyt wulkanu. My z Frankiem podjęliśmy próbę wspinaczki. Już poprzedniego dnia zastanawialiśmy się co niesamowitego zobaczymy na górze. Ponieważ Acatatenanago, jest ciut wyższy niż el Fuego założyliśmy, że wspinamy się po to, by móc spojrzeć z góry na krater wulkanu. Z oszalałym sercem i zamarźniętymi dłońmi stanęliśmy na szczycie. Krateru nie było widać, ale ja stojąc na szczycie czułam się jakbyśmy wylądowali na Marsie. To była jedna z najpiękniejszych rzeczy jakie widziałam w życiu. 


Bliżej równika słońce wschodzi szybciej. Zza gór widać już było poświatę słońca. Gdzieś w dali u naszych stóp świeciła wciąż cała Antigua. Migotała ozdobnymi lampkami na drzewach na rynku, dekoracjami świątecznymi, otwartymi na oścież drzwiami restauracji…:)




8 komentarzy:

  1. Odpowiedzi
    1. Te widokowe wędrówki to prawdopodobnie element uzależniający ;)! Dzięki Mateo!

      Usuń
  2. Cieszę się, że Francuz DAŁ RADĘ ....jaka to wysokość? Zdjęcia odjazdowe (światełka miasteczek zwłaszcza). Kotki witają, czy żegnają?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Prawie 4000 m.n.p.m :). Zdjęcia autorstwa Franka! A Kotki były w hostelu stałymi członkami ekipy śmieszków żegnających i witających strudzonych wędrowców :)!

      Usuń
  3. Mate de coca jest znakomita na chorobe wysokosciowa.
    Poznałam w Peru. Bardo polecam, Jesli w Guatemali jest dostępna.

    Piękna wyprawa; świetne zdjęcia

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję w imieniu autora zdjęć - Franka :). W Gwatemali coca tylko z importu i nielegalna :)...

      Usuń
  4. Świetnie to opisujesz:) wspaniała wyprawa:) a zdjecia cudowne!

    OdpowiedzUsuń