poniedziałek, 4 września 2017

Wielka Wycieczka będzie jeszcze większa [część 2 - "krew, serce i czas" / Misia]

Kiedy dowiedziałam się, że powodem mojego złego samopoczucia jest zapłodnienie poczułam się lepiej. Złe symptomy w zasadzie minęły! Byłam bardzo podekscytowana, ale bałam się myśleć, że to ciąża, bo podobno na tym etapie zdarza się, że traci się zarodek i nie ma patologii w takim zdarzeniu. To dlatego przez 12 tygodni przybiera się minę pokerzysty i nie mówi się wszystkim o tym, że będzie się miało dziecko i że z partnerem planujecie je nazwać THOR! Zapisałam się na pierwsze potwierdzające "potwierdzone info" USG do super polecanej pani ginekolog. Kilka dni później w sobotę wieczorem, kiedy Franek był na wyjazdowym zleceniu, ku swej rozpaczy odkryłam w majtkach krew. To nadszedł ten "okres" na, który chwilę temu tak czekałam.

To ja zanim zaszłam w ciążę. Ubrana na czarno, w domu, w pracy i w deszczu na ulicy stoję, idę i krzyczę w obronie praw kobiet, które nie chcą być w ciąży. Z dzieckiem na ręku jeszcze mocniej będę stała przy tym stanowisku.

Jak już wspomniałam byłam sama w domu. Mogłam więc sobie pozwolić na atak prawdziwej histerii. PRZECIEŻ miałaś niczego nie oczekiwać! ALE jednak oczekuję! Najwyraźniej to nie teraz! to DLACZEGO teraz tak mi żal? To nie była ciąża, tylko zapłodnienie! WIEM ALE JEDNAK bardzo mi przykro z powodu tego zapłodnienia! Jeszcze będziesz w ciąży! NIGDY nie będę w ciąży! 

Kiedy zdarza mi się coś takiego (w dorosłym życiu rzadko, ale jako nastolatka miałam z tym spory problem) przyjmuję pewną metodę postępowania. Myślę o sobie jako o kimś na kim bardzo mi zależy i kto ma góra 5 lat. Myję sobie buzię, otulam ciepłą bluzą, parzę zbożową kawę, włączam kolorowe lampki, włączam łagodną muzykę i całość przykrywam kołdrą. Kiedy mam znów siłę, dzwonię po posiłki. Franek, Mama, Przyjaciółki. Ktoś musi się dowiedzieć o tym nieszczęściu. Jeżeli nie dzwonię do nikogo, to wiem, że sprawa jest naprawdę poważna, a ja w swojej głowie zabrnęłam w bardzo niebezpieczne rejony.

Pocieszona przez tele-terapeutów przyjęłam plan działania. W niedzielę pomimo wstydu i tragicznej chęci nie wyjścia na histeryczkę zadzwoniłam do Wujka ginekologa po radę. W poniedziałek na cito poszłam do lekarki z NFZ. DOPIERO we wtorek byłam zapisana do super poleconej specjalistki w ładnym gabinecie, gdzie za wizytę płaci się złotą kartą kredytową. Ale przed wtorkiem zgodnie z cotygodniową tradycją był poniedziałek.

Lekarka z NFZ najpierw była dla mnie niemiła jak się dowiedziała, że chcę prowadzić ciążę prywatnie u swojego ginekologa, a potem zrobiła mi USG dopochwowe. Strasznie to żenujące, niekomfortowe i paskudne, że coś tak intymnego musisz dzielić z obcą osobą, która jest taka na jaką trafisz. A ja trafiłam na zołzę, która w trakcie badania powiedziała mniej więcej to:
- Tia są dwa ciałka żółte, może to bliźnięta. Szukam. Hm jest jeden zarodek. Ma pani krwiak. Zbliżenie na zarodek. Serduszka nie widać. Ale to się już pani zapyta swojego lekarza prowadzącego co to znaczy.

Potem się ubrałam, wyszłam z gabinetu, przeszłam przez ulice i poszłam do domu. Nie płakałam. Nie wiem, czy to już było za dużo, czy naprawdę pogodziłam się z tym co się stało. Wróciłam do domu zasnęłam, następnego dnia pojechałam na USG do super pani ginekolog z Mamą (Franek jeszcze nie zdążył wrócić) i ona powiedziała mniej więcej to:
- Jest zarodek, jest serduszko które bije. Proszę spojrzeć! Tak ma pani krwiak i najprawdopodobniej drugi zarodek próbował się zagnieździć w macicy i to się nie udało, stąd krwiak. Proszę się przez następnych kilka tygodni, nie przyzwyczajać do myśli "o ciąży" istnieje ryzyko, że ściany macicy się złuszczą i ten zarodek też nie przetrwa. Widzimy się w dwunastym tygodniu. Proszę leżeć, brać leki rozkurczowe, hormony i traktować się łagodnie.

Leżałam w łóżku trzy tygodnie bezruchu. Natomiast w moim ciele na huśtawce hormonów bujały się marzenia, zwątpienia, żal i nadzieja. Po nieskończoności przyszedł dwunasty tydzień, kiedy robi się "ważne" USG. Widać na nim, czy zapowiada się na tym etapie, że przyszłe dziecko ma organy, których potrzebuje by żyć. Czy ma kończyny z którymi życie jest łatwiejsze? Czy nie ma jakiejś choroby genetycznej, z którą życie jest trudne...   

Nasz Kijano (z USG wynikało, że to prawdopodobnie chłopiec) miał wszystko co trzeba i nie miał czego nie trzeba. Skakał w moim brzuchu huśtany przez czkawkę. Bardzo wzruszeni szliśmy z Frankiem do metra za ręce. 
- Ile on już umie! - mniej więcej to mówi Franek - Skakać i czkać. Od razu widać, że to mój syn!


2 komentarze: