Chwilkę temu (8, czy 9 miesięcy temu) dowiedziałam się że jestem w ciąży. "Potwierdzone info" poprzedziło kilka tygodni kiepskiego samopoczucia. Życie było dobre, a mi było koszmarnie smutno. Wytłumaczyłam to sobie jednak niepokojącą sytuacją geopolityczną i niemoralną postawą ludzkości. Czułam się źle fizycznie, ale przecież znowu nie piłam na śniadanie zielonych koktajli i nie jadłam na kolację zdrowych kasz, więc to pewnie dlatego. Trochę spóźniał mi się okres, ale to akurat ze stresu wywołanego smutkiem i tym, że chciało mi się wymiotować.
To zdjęcie to świetny żart-rebus, który zrujnuję i wytłumaczę :). Od lewej: Marcin BOCIAN, Misia 2w1, Franek) |
- Dlaczego płaczesz?!
- Nieeeeeeee wieeeeeeeeem - wyłkałam.
Następnego dnia kupiłam test ciążowy, który wyszedł negatywnie. Teraz już wiedziałam na bank dlaczego tak źle się czuję, po prostu mam problemy hormonalne, być może (zresztą prawie na pewno!) jestem nieuleczalnie chora. Na tym etapie myślicie sobie pewnie - rany, ale głupia! wystarczy wpisać w googla "objawy ciąży" i wyciągnąć racjonalne wnioski. Ale tak się składa, że nawet we wczesnym etapie ciąży (a być może szczególnie wtedy) ciężko o bycie "mądrą". Przynajmniej mi.
Wieczorem rozmawiałam z przyjaciółką o tym stanie i poradziła mi powtórzenie testu następnego ranka. Zrobiłam go wedle instrukcji i znów wyszedł negatywnie. Wieczorem popłakując nad swoją nieuleczalną chorobą zajrzałam do łazienkowych śmieci i na teście były dwie kreski (to dla niewtajemniczonych oznacza obecność hormonu beta hcg, czyli potencjalnie ciążę). Przeczytałam, że test jest nieważny, bo tylko określony czas pozwala ocenić poziom "bety", a po tym czasie, to już tak nie działa. Nie wiedziałam co o tym myśleć. Na szczęście Aga wiedziała i powiedziała mi, że po prostu dla spokoju warto zrobić sobie test z krwi. Tak zrobiłam i wieczorem następnego dnia dowiedziałam się z internetowej platformy laboratorium, że mój poziom beta hcg we krwi... jest kosmiczny. Więc to było "to".
Ciężko znoszę rozczarowania, dlatego staram się do nich nie dopuszczać. Nie wyobrażam sobie wakacji, ślubu i innych rzeczy, o których bywa że (inni naiwni hehe) ludzie marzą by były takie, czy inne. A to dlatego, że nie chciałabym by "wszystko" wyszło inaczej niż w mojej głowie. W końcu w mojej głowie jest tak ładnie i miło...i po mojemu. Skąd świat miałby wiedzieć jak to jest po mojemu? Zwykle głupi świat nie wie.
Ale jednak gdzieś w mętliku w głowie była tajemnica, którą odkrywam i niespodzianka, którą robię Frankowi. Chciałam, żeby to że dowiemy się że będziemy rodzicami było "jakoś tam magiczne".
Tymczasem jednej z najlepszej, rzeczy w życiu dowiedziałam się "prawie na pewno" w sposób zwyczajny w tych czasach, czyli dzięki testowi na który sika się w łazience. A tak na sto procent z testu w punkcie pobrań i po drodze relacjonując te wydarzenia smsami do męża i ryczeniem w poduszkę, ewentualnie (w kulminacyjnym momencie przedstawienia) w podłogę.
Dziś nie ma to żadnego znaczenia, a w zasadzie ma ogromne! Ta podłoga, łzy, szukanie zasikanego testu w koszu na śmieci i smsy wydają mi się totalnie magiczne. Jakimi krokami doszłam do tego miejsca? Napiszę Wam w serii postów, bo Lwiątko dużo śpi, ale też często się budzi!
Ciągle nie mogę uwierzyć, że "dali go nam" na zawsze! |
Piękne Misia!!
OdpowiedzUsuńDzięki Mateo :)!!
UsuńDali go wam na chwilę (jedynie jakieś 20 lat). Ech, patrze na Lewaczka i widzę Misię z utlenionym puszkiem na głowie :). Chwilo TRWAJ!
OdpowiedzUsuńOj tak! Już nawet nie jest taki malutki jak na tym zdjęciu ;( ! Dobrze, że pozostaje równie fajny ;)
Usuń