piątek, 6 listopada 2015

Gdzie nie pojadę, cały czas wpadam na...siebie [Misia]

Podobno jak raz nauczysz się jeździć na rowerze, to już umiesz jeździć całe życie i jak dopakujesz sobie łydki, to możesz objechać cały świat w tę i z powrotem. Zdawało mi się, że przynajmniej pierwszą część planu zrealizowałam, więc kiedy pierwszego dnia Wycieczki leżałam na asfalcie na bardzo prostej i szerokiej drodze prowadzącej do "Wielkiej Cenoty" i oceniałam ubytek skóry na prawej dłoni, to nie mogłam zrozumieć co właściwie się stało. Po chwili wyszło na to,
że się wyrżnęłam.


Nie jest przyjemnie się wyrżnąć, ale Franek mówi, że w porządku i że każdemu się kiedyś zdarzyło. Zwykle potem zdmuchuje się siedem świeczek na torcie i po wszystkim, no chyba że postanowiło się budować swoją legendę w osiedlowym skateparku.

Na tę chwilę czekały wszystkie moje wątpliwości, które w czasach manii (czyli na przykład teraz) zamiast w głowie przechowuję bezpiecznie w obolałym karku, albo brzuchu. Ale spokojnie. Jeszcze dojdą do głosu. Jeszcze będę się zastanawiała czy na pewno jestem tam gdzie chciałam być. Czy wybrałam odpowiedni kierunek studiów. I oczywiście czy przypadkiem nie chodzi o to, że jestem brzydka. Może nawet będę jeszcze płakała, jednak nie na drodze do "Wielkiej Cenoty". Zwycieżyłam pierwszą rundę. Niby leżę na ziemi, a ustałam ten cios. Podskoczyłam, uśmiechnęłam się i krzyknęłam:

"NIC MI NIE JEST!!"

Przekleiłam chusteczkę do prawej dłoni zakrwawionej i spienionej od żelu-do-mycia-rąk-w-miejscach gdzie-nie-ma-możliwości-umycia-rąk, weszłam no rower i dokończyliśmy wycieczkę.

Mamy ładne zdjęcia lazurowej wody, żółwi i pupy miejscowej Michelle Rodriguez.   


Potem hostelowe życie. Tacos na kolację. Pokój z klimatyzacją. Moczenie nóg w basenie. Wycieczka na drinka z nurkami z HSA. Wycieczka do majańskich piramid w Chichen Itza. Rowerowy wypad 50 km drogi, 50 stopni Celsjusza we wdychanym powietrzu. Książeczka Hrabala i 10 pierwszych rozdziałów Gry o Tron. Filmy które głupio oglądać w Warszawie, a nie głupio na wakacjach. Bezdomne psy. Palmy. Cienie palm. Ręcznie malowane szyldy i ścienne reklamy. Moje uczulenie na miejscową wodę utlenioną objawiające się przepiórczą jajowatością desenia skóry dłoni. Meksykanie. Majowie. Całe mnóstwo Francuzów. Trochę Niemców. Wystarczająco dużo jak na ten czas Amerykanów. Kilka Holenderek. Kilkoro Kolumbijczykow. Jeden Brazylijczyk. Jeden bardzo tajemniczy Etiopczyk. Jeden pijany i rozkoszny Kostorykańczyk. Dwa kościoły zielonoświątkowe w najbliższym sąsiedztwie. Trzy cenoty. Jedna laguna. Jedna plaża. Wszechobcene śmieci. Jeden wielki lol z hasztagpolskawruinie, bo chyba raczej hasztagresztaswiatawwiekszej. Supermarket z bardzo tanią tequilą, ale zakaz spożywania własnego alkoholu w pierwszym i jedynym hostelu, w którym mieszkamy. Jeszcze więcej tacos na kolację. Dyndanie w hamaku, na który srają (o nie nie wcale nie tęczowe papużki), szare jak warszawa w listopadzie gołębie.

Tak mineło nam dziecięć przyzwoitej długości dni w bardzo turystycznym miasteczku Tulum.


W tym czasie Franek zanurkował w aż sześciu cenotach. Wiem, że dla polskich oczu to zdanie nie mieści w sobie całej doniosłości wydarzena, urody tych miejsc i profesjonalizmu, jakim się wykazał. Na szczęście zmontował o tym krótki filmik i pisze scenopis większego filmu z merytorycznym komentarzem.

No a ja się wyrżnęłam ;). 
I co wieczór jadłam tacos.
I tyle.


2 komentarze:

  1. Odpowiedzi
    1. Czapi <3 no nie umiem ja reagować na czas :D ale na szczęście "love you too" się tak łatwo nie przeterminowuje :)

      Usuń