środa, 1 listopada 2017

Jak zostać ojcem [Franek]

Trzy miesiące temu urodził się Lew. Kto uważał na biologii w podstawówce, ten wie, jak do tego doszło. Mniej więcej rok temu go z Misią zmajstrowaliśmy. Nie wydam chyba pilnie strzeżonych tajemnic rodzinnych pisząc, że nie był to przypadek. Co nie znaczy, że łatwo mi to przyszło (decyzja o zostaniu ojcem, nie wiem o czym sobie pomyśleliście). 
Od dawna wiedziałem, że chcę mieć dzieci. Wiedziałem, że chcę je mieć kiedyś i to „kiedyś” cały czas było gdzieś daleko. Aż tu nagle dookoła zaczęły się śluby, porody i rozwody. Okazało się, że my, urodzeni w latach 80-tych, jesteśmy już zupełnie dorośli. Chyba każde pokolenie ten fakt bierze z zaskoczenia. No ale pokolenie pokoleniem, inni to inni, a ja chciałem mieć te dzieci kiedyś tam.
fot. Misia

W zasadzie od początku naszego związku chciałem mieć je z Misią, ale ona mówi, że to nic szczególnego. Podobno prawie każdy chłopak z którym się spotykała chciał z nią mieć dzieci, dom i psa, taka już jej charakterystyka.

Dla mnie punktem przełomowym było skaleczenie, to które tu kiedyś opisywałem. To było ponad dwa lata temu. W sobotę byłem zdrowy, w niedzielę chcieli mi obciąć rękę, a koło środy mówili, lub w zasadzie milczeli o tym,  że mogę umrzeć na sepsę. Mnie to w zasadzie prawie w ogóle nie bolało, co tym bardziej potęgowało poczucie surrealizmu całej tej sytuacji. I wtedy poczułem po raz pierwszy w życiu, że strasznie głupio byłoby umrzeć nie zrobiwszy wcześniej dziecka. Poważnie, wzięła mnie ta myśl z zaskoczenia, ale siedziała w głowie bardzo mocno. W miarę, jak zagrożenie zmalało, zmalał też pęd ku ojcostwu. No ale przynajmniej już tam był.

Później się wyleczyłem, byliśmy trzy miesiące w Meksyku, wzięliśmy parkingowy ślub i już mieliśmy brać się do roboty, gdy wtem pojawił się wirus Zika i związane z nim małogłowie. Wróciliśmy z krajów, w których on zebrał naprawdę smutne żniwo, więc postanowiliśmy przeczekać jeszcze lato, w którym kto wie co komar przyniesie. Pewnie dlatego Lew nie został poczęty w jakiejś kirgiskiej jurcie i nie nazywa się Khal Drogo. 

W każdym razie, rok temu maszyna ruszyła i udało nam się zaskakująco szybko. I dopiero tu dochodzę do tego, o czym chciałem od początku napisać. Ciąża jest super dla mężczyzny. To czas, żeby kapnąć się, że szykują się grube zmiany. Kobieta czuje, że jej obcy w brzuchu rośnie, skaczą hormony, zmienia się ciało, a facet nic. Ja nawet schudłem, trochę lepiej się wspinałem, zrobiłem sobie kurs nurkowania bezdechowego. Czyli dalej byłem sobą. Gdyby to było tak, że dziś decydujesz się na dziecko, a jutro odbierasz je gotowe, to chyba wielu trzydziestolatków dostawałoby zawału serca z przerażenia. 
Na szczęście przez te 9 miesięcy zmiany przychodzą stopniowo. Trzeba przeorganizować mieszkanie, pomyśleć o trybie życia i rodzaju pracy. Wreszcie, im bliżej rozwiązania, tym więcej pomocy potrzebuje przyszła matka. I to jest dobre. Misia zawsze była bardzo samodzielna, ja tę samodzielność cenię. Poza tym jestem najmłodszy z trójki rodzeństwa i w ogóle mało mam długoterminowych doświadczeń, w których to ja jestem za kogoś odpowiedzialny, w których to do mnie należy opieka nad kimś. Mam multum takich jedno-dwutygodniowych, z obozów, wyjazdów itp, ale to zupełnie nie to samo. Bo z tym człowiekiem, których wychodzi z brzucha, jest się związanym do końca życia, najchętniej swojego, a jeśli nie, to jego. To jest sporo dłużej niż najdłuższe umowy z operatorem sieci komórkowej. Dla mnie ten fakt to jest chyba najbardziej przerażająca rzecz w całym ojcostwie. Można kontynuować swoje życie, można robić dalej fajne rzeczy, wyjeżdżać, realizować się zawodowo, być szczęśliwą parą, ale już zawsze trzeba myśleć o kimś dodatkowym, dostosowywać do niego swoje plany. W nawiązaniu do tematu, synalski właśnie w tej chwili ryczy w niebogłosy i zupełnie nie mogę się skupić na pisaniu. 



No więc ten cały niepokój u mnie narastał wraz ze wzrostem brzucha Misi. Ale były też przyziemne rzeczy, przeorganizowanie pokoju, skręcenie komody i łóżeczka, zbieranie ubrań i gadżetów od starszego rodzeństwa. I to dobrze robi na głowę, pomaga zoperacjonalizować projekt tacierzyństwo. 

A później jest poród i znowu jest bardzo nierówno. Bo to nie ty rodzisz i w twoim ciele nie wydarzają się żadne rewolucje. Misia miała cesarkę, ja siedziałem na kanapie. Serce biło szybko, ale szczerze pisząc, nie szybciej niż podczas jakiegoś trudnego zjazdu na nartach czy nurkowania. I wtedy przychodzi pani i mówi, że już mam przyjść. I wtedy słyszę, a chwilę później widzę syna. Przykładam go do klatki piersiowej i uspokajam i to już jest nie do porównania z czymkolwiek co wcześniej w życiu przeżyłem. I wtedy to wszystko naprawdę nabiera sensu i okazuje się, że można zakochać się od pierwszego spojrzenia. Nawet jak ten ktoś jest strasznie siny i brzydki i ryczy. 
Jak Lew. 

10 komentarzy:

  1. Ekstra!! I nie zraża do tacierzyństwa raczej!!

    OdpowiedzUsuń
  2. Doooooobre. Synalski ma szczęście że ma takiego Tatę :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Franek, bardzo ciekawie piszesz i inspirujesz. Świetnie, ze prowadzisz taką kronikę dnia niecodziennego, bo to tez swietna pamiątka i wspaniała rzecz dla Lwa (i rodzeństwa?) jak podrośnie. A dla facetów swietne świadectwo męstwa i dojrzewania. Pewnie teraz doświadczasz tez trudów tacierzynstwa, jesli tak, to tez o tym pisz. Wydaje mi sie, że wielu fajnych facetów bardzo rozczarowuje się ojcostwem w pierwszym roku, bo wydaje im się, ze dziecko (a niestety czasem też matka) ich nie potrzebuje. I potem już nie mają tego zapału. Trzeba o tym wiedzieć, bo ojciec to fundament. Jest moc. Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo dziękuję, niezwykle miły komentarz. Chłopaki chyba w ogóle rzadziej mówią (i piszą i czytają pewnie też) o swoich i czyichś emocjach, ale to mnie właśnie motywuje.

      Usuń
  4. Serdecznie Was pozdrawiam. Wszystkiego dobrego kj

    OdpowiedzUsuń