czwartek, 21 czerwca 2018

Wojna o piersi [Misia]

W przeciwieństwie do większości kobiet (z którymi miałam okazję na ten temat porozmawiać), bardzo lubię swoje piersi. Po pierwsze dobrze wyglądają. Po drugie chodzą zwykle w staniku, w którym mogę przechowywać banknoty i inne cenne drobiazgi. Po trzecie są źródłem licznych przyjemności. Nie przeszło mi przez myśl, że nie będą źródłem pokarmu dla naszego dziecka.

Warszawa 2017


Na tydzień przed dniem, w którym Lew opuścił brzuch nachyliłam się po książkę, która leżała na stoliku kawowym i coś na niego kapnęło. Spojrzałam na swoją koszulkę na której pojawiła się mokra plamka. Tak! To było pierwsze mleko! Dla mnie zdarzenie w równym stopniu dziwne, co cudowne i jakoś tam obrzydliwe. Jak pisałam wcześniej bardzo obawiałam się cesarskiego cięcia, ale w ogóle nie w kontekście problemów z laktacją. Widziałam na własne oczy, że cycki są pełne i już nie mogą się doczekać, kiedy przystawię do nich synka.

Kiedy Lew pierwszy raz został położony na moich piersiach otwierał śmiesznie malutki dziobek. Głowa szukała brodawki i kiedy już tuż tuż miał do niej sięgnąć nagle zasypiał. Pierwsze 12 godzin mnie to nie martwiło. Następne 12 h próbowałam się nauczyć go przystawiać, ale kiedy kładłam go przy piersi odginał w tył głowę i nie byłam w stanie go nakłonić, żeby złapał brodawkę. Przychodziły do mnie położne i mówiły różne rzeczy. Pierwsza rada, która naprawdę mnie zdenerwowała to "proszę się nie denerwować". Sporo w tym poleceniu racji, ale o ile na początku się nie denerwowałam, o tyle po kilku godzinach nabrałam przekonania, że jednak powinnam. Skoro tak usilnie próbowano mnie w tej sprawie uspokoić to najwidoczniej "dobra matka" by się denerwowała. Druga rzecz którą usłyszałam to: "No wie pani, chłopcy tacy są. Leniwi! Nie chce im się ssać". Śmieszne, mam zupełnie inne doświadczenie w tej kwestii. Nie będę się upierała, że u noworodka nie widać już odrobinę charakteru, bo mój był "jakiś", ale nie wierzę by którykolwiek maluch na świecie urodził się ze strategią. Wreszcie ostatnia rada "proszę mu przycisnąć głowę na siłę do piersi". Odpowiadałam " już próbowałam, ale on się bardzo mocno opiera i nie mam siły tego zrobić." "Noworodek jest silny? Haha ja pani pomogę! Hm hm. Faktycznie silny"

Po 36 godzinach po narodzinach poinformowano mnie, że stracił za dużo na wadze i że za kwadrans przyjdzie do mnie położna, żeby pokazać mi jak nakarmić go mlekiem modyfikowanym z butelki. Próbowałam jakkolwiek zachować twarz, ale wytrzymałam minutę i po chwili wyłam w ręcznik w malutkiej łazience przy naszym pokoju. Nie wiedziałam jak to jest z tym mlekiem. W szkole rodzenia olałam słuchanie o tym. Myślałam, że w tym temacie chodzi tylko o decyzję, czy chce się karmić piersią, czy mieszanką. Tak strasznie się bałam. Może do jutra "stracę pokarm" jeśli dziecko nie będzie jadło z piersi? Bałam się też, że Lew zareaguje na mieszankę alergią. Bałam się że nauczy się jeść z butelki i nie będzie chciał już spróbować z piersią. Wiedziałam, że z powodu operacyjnego porodu nie dostał już ode mnie pakietu dobrych matczynych bakterii na start, a teraz miałby nie mieć też przeciwciał i innych drogocennych substancji z kobiecego mleka?

Następnego dnia rano Franek miał przywieźć laktator, który pożyczyła mi przyjaciółka Ania. Do tego butelki, które są tak zaprojektowane, by dziecko nie przyzwyczaiło się do łatwego ssania i mogło wrócić do piersi. W nocy karmiłam Lewka z małej idiotycznej szpitalnej butelki, płakałam i prawie umarłam z przerażenia gdy nad ranem zakrztusił się mieszanką i wydawało mi się że przestał oddychać. Moja bohaterska współlokatorka z pokoju zawołała położne na ratunek.

Po wieczności przyszedł ranek i dzień, kiedy Mama, Aga, Ciocia Dorota i wiele dobrych telefonicznych głosów próbowało mi doradzić i pomóc w kwestii mlecznej. Nic nie dało się zrobić. Próbowały pomóc mi położne. Nic nie działało. Odciągałam mleko laktatorem (miałam go tak strasznie dużo, że podobno mogłabym wykarmić bliźnięta) trwało to po 15 minut z każdej piersi. Proces powtarzał się 8 razy na dobę - neonatolog kazała mi budzić zaspanego chudzinkę na posiłki. Co 3 godziny budził mnie alarm i zabierałam się do roboty. Nie myślałam o tym, że to trudne, albo męczące. Okołoporodowa adrenalina pozwalała mi w miarę łatwo się budzić. Wiara w to, że synek "za chwilę zaskoczy" dodawała sił. 

Dziś wiem, że ta "chwila" trwała ponad 7 tygodni. Po drodze myślałam, że oszaleję ze zmęczenia i frustracji. Kilkadziesiąt razy zastanawiałam się kiedy można/trzeba się poddać? Teraz z perspektywy czasu widzę, że ten wielki wysiłek i pieniądze wydane na liczne konsultacje były w moim przypadku bardzo trafioną inwestycją. Ale wtedy nie miałam pojęcia co mnie jeszcze czeka.

Po kolejnych ośmiu miesiącach z hakiem leżę z Lewkiem przy piersi i przepełnia mnie wdzięczność. Z pewnością nie dałabym rady zrealizować marzenia o zostaniu mamą karmiącą bez pomocy bliskich i ekspertek. No i wrodzonego (bardzo denerwującego Franka) uporu, który ja wolę nazywać determinacją.  

c.d.n.

Chorwacja 2018

2 komentarze: