niedziela, 15 października 2017

Wielka Wycieczka będzie jeszcze większa [część 6 - "urodziłam po ludzku" / Misia]

Kiedy okazało się, że już możemy jechać na oddziałpołożniczy przypomniało mi się, że to znaczy, że rozetną mi brzuch i być może „zabiorą gdzieś” dziecko. Kolana mi się trzęsły ze strachu, ale szłam przed siebie. Nie ma odwrotu. W nagrodę zobaczę synka! Byłam tak wdzięczna personelowi medycznemu, że „zgodzili” się mną zająć TERAZ. Starałam się okazać jak najmniej emocji i postępować zgodnie ze wskazówkami, żeby nie zrobić nikomu kłopotu.

Położna zaprowadziła Franka i mnie do ładnej i nowoczesnej sali, w której się rodzi. Czekaliśmy tam chwilę. Niestety nie w tym pomieszczeniu mieliśmy zobaczyć się pierwszy raz z Lwem. Nieokreślony czas oczekiwania na wieści z laboratorium, w którym badano moją krew spędziliśmy na telefonach do bliskich. Krótka, emocjonalna pogawędka na jeden temat „TO SIĘ DZIEJE!”. Wujek ginekolog zadzwonił dopytać, kto jest na dyżurze i zrobi cięcie. Okazało się, że jego znajoma z pracy z innego czasu i szpitala. Niedługo po jego telefonie przyszła się z nami przywitać. Przedstawiła się i z uśmiechem powiedziała, że zaraz widzimy się w sali operacyjnej. Kiedy wyszła (chyba) spokojnie przypomniałam Frankowi, że kiedy dadzą mu dziecko (w czasie w którym będą zszywać mi brzuch) ma koniecznie zdjąć koszulkę, rozebrać Lewka i przytulić go do skóry. Tak żeby mógł słuchać serca taty. To się nazywa kangurowanie. Nasza koleżanka Kasia napisała pracę dyplomową o tym jakie to ważne. Myśl o tym, że damy to synkowi była jakimś pocieszeniem w moim wielkim żalu, że nie będę mogła urodzić go naturalnie.

pierwsza doba Lwa

Wróciła położna i zapytała, czy czuję się na siłach by iść sama. Kiwnęłam głową. Pod rękę poszłyśmy do sali operacyjnej. Na sekundę przystanęłam w drzwiach. Zobaczyłam kilkanaście osób ubranych w zielone szpitalne stroje, krzątających się przy medycznym sprzęcie i papierach. Przez tę sekundę moje myśli walczyły z ciałem, które do każdej kończyny wysłało alarmujący, rażący jak prąd sygnał. Przetłumaczony na słowa brzmiałby: „Walcz i uciekaj!! Jeszcze się wywiniesz! Spierdalajmy stąd!”. Jednak cywilizowana głowa nakazała spanikowanym kolanom stabilizację i transport do operacyjnego stołu. Zgodnie z instrukcją położnej usiadłam na nim. Rozmawiałam z młodą (i piękną!) Panią anestezjolog o tym, że nigdy nie miałam żadnych poważnych zabiegów, że nie wiem jak reaguję na znieczulenie, bo dwa razy kiedyś miałam przy okazji borowania zębów, ale już nie pamiętam jak to było. Ach i jeszcze o tym, że jestem uczulona na penicylinę. Poważnie kiwała głową i notowała wszystko co mówię. Wesoła instrumentariuszka zabawiała mnie rozmową, kiedy inni uwijali się rozkładając parawan i robiąc wszystkie te rzeczy, które parawan mi zasłaniał. Pytała ile ważę, jak się czuję i informowała, że już za chwilę jak odwrócę głowę w prawo, zobaczę jak synek jest badany. Spokojnie tłumaczyła, że potem „pójdzie” do taty, a w tym czasie pani chirurg szybko mnie zszyje.

Nie mam pojęcia jak płynął wtedy czas. Wiem, że znieczulenie zadziałało, bo poza szarpaniem nie czułam nic. Byłam jednak cały czas przerażona. Głowę trzymałam skierowaną w prawo. Potem go usłyszałam! Chyba popłynęła mi jedna jedyna łza. Nie myślałam nic. Tylko wpatrywałam się w prawo. Na specjalnym stoliku pani neonatolog i studentki badały synka. Widziałam ich z daleka. Wytężałam wzrok i słuch by złowić jakąś informację o jego stanie. Nie mogłam wychwycić konkretnych słów, ale usłyszałam jak się chwilkę śmiały. To mnie uspokoiło. Potem przyniosły go do mnie i usłyszałam: „możecie się przywitać”. Zboczyłam z bliska maleńką buzię. Płakał, a ja powiedziałam „Cześć kochanie! Jak miło cię widzieć”. Przysunęły mi bliżej jego czółko do pocałowania. To wszystko trwało z mojej perspektywy ułamek sekundy. Zabrano go. Zniknął! Byłam zdziwiona, że nie ryczę. Leżałam grzecznie, przedziwnie spokojna. Pamiętam, że pomyślałam, że mam dziecko i że w takim razie mogę teraz bez żalu umrzeć. Ważne jest tylko to, że Lew żyje i jest bezpieczny. Z tych podniosłych rozmyślań o sensie życia i śmierci wyrwał mnie głos asystentki pani anestezjolog. Podeszła do nas i powiedziała głośno:
- Wiesz Olu. Trafił nam się dziś ekshibicjonista na oddziale.
- Tak? – powiedziała bez emocji pani anestezjolog
- No tak! Wchodzę do pooperacyjnej, a tam facet z gołą klatą siedzi. I nagle drugi przychodzi też golas. No i się przytulają.
Po tych słowach śmiałam się i płakałam na raz. Panie (przy mojej cesarce cały personel medyczny był płci żeńskiej) przeniosły mnie na łóżko na kółeczkach i zawiozły do sali pooperacyjnej. Tam czekali na mnie ukochani ekshibicjoniści.



4 komentarze:

  1. Oj to dobre, bardzo wzruszajace, aż mi się łezka zakręciła, dla Lwa w przyszłości genialne!!!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki Mateo :). Mam nadzieję, że ten blog i internet będą istniały i że Lewski sobie to przeczyta. Chociaż wiele dziewczyn mi powiedziało, że chwili narodzin dziecka ze wszystkimi detalami nie zapomnę już nigdy! Więc może sama mu opowiem.

      Usuń
  2. Dobre. Wiedziałam, że 6 lepsze będzie niż 5. Wielki finał! Dziewczyny prawdę mówią :) Ale spisać warto

    OdpowiedzUsuń