Z Gwatemala City ruszyliśmy do Antiguy. Hostel Place to Stay, ten sam, w którym spędziłem wigilię osiem lat temu. W środku niezmiennie dość specyficzna klientela. Właściciel, Raul, miał za tydzień po raz pierwszy się żenić. O tyle wyjątkowe, że 50 lat skończył już jakiś czas temu. Gośćmi na weselu byli goście z hostelu (widzieliśmy to później na FB). Czyli, na przykład, Vernon. Emerytowany 77-letni stoczniowiec z Kanady. Każdy dzień zaczynał od piwa, z którym już później się nie rozstawał, miał dużo tatuaży i pinezek przyczepionych do koszulki z lat sześćdziesiątych, trzy raki (takie choroby) i, jak się okazało, sporo czasu mimo wszystko. Opowiadał np. jak miesiąc tego czasu (3 lata temu) spędził w Birmańskim więzieniu. Za zwiedzanie miejsc, które w Birmie są niezwiedzalne. Jak zaznacza, zrobił to z premedytacją.

Był też 45-letni Bruce, potentat rynku limuzyn z Pittsburga. Swoje imperium zaczął budować w wieku lat 19. Od zera, co podkreślał kilkakrotnie. W szczytowym okresie flota liczyła pięć sztuk. I to jakich! Tamtejsze drużyny hokeja i koszykówki wynajmowały limuzyny tylko od niego. Później rynek zaczął podupadać, więc kilka lat temu sprzedał wszystko i ruszył w trasę. Planuje założyć hostel gdzieś w szeroko rozumianej okolicy Gwatemali i Meksyku, ale póki co się rozgląda.
Był przemiły, aczkolwiek dość zagadkowy, chłopak ze stwardnieniem rozsianym, jak się okazało świadek na ślubie. Był też pogodny i bardzo politycznie poprawny austriacki rehabilitant, który ciągle powtarzał, że wszystko jest w życiu możliwe i wszystko da się zrobić, a Ci powyżsi nie drążąc tematu, kulturalnie kiwali głowami.