wtorek, 10 października 2017

Wielka Wycieczka będzie jeszcze większa [część 4 - "zagmatwana ciążowa sytuacja i wybór szpitala" / Misia]

W moim wyobrażeniu i wedle mojego doświadczenia macierzyństwo to martwienie się. Jak już Wam pisałam tu zaczęło się w dniu, w którym dowiedziałam się, że jestem w ciąży. Czy jestem? Czy zarodek się utrzyma? Czy wszystkie ważne badania wyjdą dobrze? Czy dziecko rośnie? Czy nie za mało się rusza? Czy nie za dużo? Czy już jest głową do dołu? No właśnie… Lew jakoś nie chciał się obrócić. Dosłownie stawałam na głowie by zmienił pozycję na „startową” do porodu. Nie chciałam słyszeć o cesarce. Na szczęście na Youtubie jest trochę filmów o tym jakie ćwiczenia robić by „mały uparciuszek” przygotował pozycję do narodzin. Nie mogłam uwierzyć, że nie miałoby to się stać naturalnie. Wiem, że każdy boi się czegoś innego i że wiele dziewczyn wybiera cięcie. Wiem, że wiele próbuje rodzić, a potem i tak ma cesarkę. Ale tak mocno wierzyłam, że akurat mi się uda. Przecież to konkretnie dziecko jest małe, a ja silna! Poza tym bardziej niż bólu i komplikacji porodowych bałam się znieczulenia i noża na brzuchu. A już najgorsza była myśl o tym, że otumanionej lekami zabiorą mi dziecko z brzucha i zamiast je na nim położyć, zniknie mi z oczu. Zamiast uspokoić się po porodzie tuląc się do mnie będzie badane, ubierane, niesione gdzieś przez kogoś obcego. W końcu się udało! W okolicach trzydziestego-ósmego tygodnia synek fiknął!


A potem zmienił zdanie i wrócił na z góry upatrzoną pozycję. Na ostatnim ciążowym USG trzymałam fason. Żartowałam z panią doktor wychodząc z gabinetu. Trzymałam się mocno w metrze choć, już czułam jak drgają mi policzki, a powieki nieznośnie szczypią. Na naszej stacji „Kabaty” łzy ciekły już tak mocno, że kiedy wysiadłam z wagonu prawie nie widziałam gdzie idę. Na szczęście drogę do domu znam na pamięć. Zamknęłam drzwi, usiadłam na kanapie, głaskałam brzuch i przepłakałam z rozczarowania kilka godzin. Potem uspokoiłam się, zracjonalizowałam i dzwoniłam do bliskich. Wielu z nich mnie pocieszało, że często skurcze porodowe obracają dziecko. Wiele osób (słusznie zresztą) radziło mi się nie martwić, bo negatywne emocje źle wpływają na synka. Świetna rada, szkoda że trudna do zastosowania dla Matki Polki Martwiącej. Umówiłam się z moim lekarzem prowadzącym na termin cesarskiego cięcia. W okolicach terminu porodu wyliczonego przez lekarzy Lew nie dość, że się nie obrócił… to jeszcze ułożył się w tak skomplikowaną akrobatyczną pozycję, że nie było mowy o porodzie naturalnym. Nawet przy bardzo rzadkim dziś (bo ryzykownym) pomyśle by pierwsze dziecko rodzić „pośladkowo” (czyli głowa wychodzi na końcu). Chciałam wszystkiego co naturalne i w moim przekonaniu najlepsze dla mojego synka, ale przez brak obrotu wyszło dosłownie na odwrót. Cesarka, albo nie przeżyjemy tego spotkania. On, ja, albo żadne z nas.

Zanim dowiedziałam się, że na pewno będę musiała urodzić przez operację, odwiedziliśmy z Frankiem cztery warszawskie szpitale, by wybrać ten w którym chcielibyśmy przywitać na świecie syna. Zaczęliśmy od tego na Trojdena, gdzie znajduje się najnowszy stołeczny oddział położniczy. Zobaczyliśmy tam rzeczywistość ze „Star Trek’a”. Ogromne czyste sale porodowe, worki do relaksu, piłki do ćwiczeń, prysznice. Rozmawialiśmy z dwoma przemiłymi położnymi. Nic tylko rodzić dzieci. Jednak okazało się, że ten szpital nie ma jeszcze podpisanej umowy z NFZ i że można tam się „dostać” tylko jeśli kobieta już rodzi (czyli ma skurcze częściej niż co 5 minut). Potem pojechaliśmy do super-popularnej, bo znanej z najlepszej i najbardziej „ludzkiej” opieki około-porodowej św. Zofii. W dniu naszej wizyty na korytarzu stało i siedziało tyle rodzących dziewczyn i ich toreb, że nie było nawet gdzie stanąć. Trzecim szpitalem, który odwiedziliśmy była słynna z mocno medycznego podejścia, ale też świetnej opieki dla trudnych przypadków „Karowa”. Było schludnie, ale przerażająco. Obsługa niemiła. Czuło się w powietrzu, że dzieją się tu z niczyjej winy (ale jednak) rzeczy straszne. Ostatni był szpital imienia Orłowskiego. Tu przyszłam na świat i podobno korytarz i sale wyglądały wtedy przerażająco. No cóż, z całą pewnością od tego czasu nie było tam remontu. A mam trzydzieści lat. Jednak położne były miłe jak na wypasionego Trojdena „z amerykańskich filmów”. Panie pacjentki spacerowały z maleństwami po korytarzu uśmiechnięte. Zupełnie nieadekwatnie do obskurnego wnętrza panowała tam przyjemna atmosfera.

Wróciliśmy do domu. Rozważyliśmy wszystkie za i przeciw. Postanowiłam, że Lew się obróci ;), że dotrwam ze skurczami do ostatniej chwili i że przyjmą nas na tego pięknego Trojdena. Jak mam do wyboru to wolę oglądać „Star Trek'a” nie „Psy”! Poza wszelkimi niedogodnościami w innych szpitalach tylko na Ochocie na 100% działała klimatyzacja, a koniec lipca był w Warszawie cholernie gorący. No ale wszyscy mówili i mieli rację... ostrożnie z marzeniami i porodowymi planami. Jak już wiecie Lew w decydującym momencie nie obrócił się i ostatecznie zostałam umówiona na cesarskie cięcie u Orłowskiego. Ostatnie chwile oczekiwania umiliła wizyta Es, Florence i Tommiego. Po niej nagle poczułam się gorzej. Bolał mnie brzuch, ale nie miałam żadnych skurczów... więc to nie było jeszcze TO.

Miesiąc trzeci i dziewiąty
i jeden z efektów syndromu "wicia gniazda"
pomalowana farbą do kafelków podłoga :)



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz